Trzymała zwisające nóżki dziecka. Małe, śliskie. Główka córeczki tkwiła w środku. Dziecko nie żyło drugi dzień. – Klęczałam tak przez godzinę na podłodze. Nikt mi nie pomógł. To największa samotność, jaką przeżyłam – opowiada Ola. Po pogrzebie Różyczki przeczytała: „Bóg Cię… no wiesz…”. I zakochała się.
Po godzinie zapytałam, czy może mi ktoś dziecko wyciągnąć. „Nie, bo głowę urwę” – usłyszałam od położnej. Nie wiedziałam, czy cierpienie fizyczne czy psychiczne bardziej mnie dusi. Żadnych środków przeciwbólowych. Matrix. Wreszcie wchodzi lekarz. „Która ciąża?” – pyta. Ja na to: „Dzień dobry, doktorze”. Nawet na mnie nie spojrzał. Położna kazała mi tylko przejść na fotel ginekologiczny. Ale jak? Z tym wiszącym dzieckiem w nogach? Powiedziała mi: „Niech sobie pani jakoś TO chwyci”. Przyszła anestezjolog. Spojrzała ze współczuciem. – To mi wystarczyło – Oli oczy za mgłą łez. – Potem odleciałam. Z listu pani Oli: „Zabieg. Pobudka. Siostra – Anioł: »Czwarty raz chce pani obejrzeć, dobrze, odwinę«. Ja: »16 tygodni, taki mały noworodek, całkiem ładny, nic drastycznego«”. Różyczka była owinięta w kuchenny ręcznik papierowy, w folii z segregatora. Ola ponoć ciągle powtarzała, że bierze ciało ze sobą, żeby nie wyrzucać. – Kiedy wróciłam do pokoju, Sylwia, moja sąsiadka, zanosiła się od płaczu.
„Bóg Cię… no wiesz…”
Więcej: Gość
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz