18 sierpnia 2013

Robert Mazelanik - 5 sfer ucznia

Źródło i więcej na: Gość.pl

O tym, jak uczyć nie tylko materiału szkolnego, ale także bycia szczęśliwym z Robertem Mazelanikiem, dyrektorem szkoły dla chłopców "Kuźnica", rozmawia Marta Sudnik-Paluch.

Marta Sudnik-Paluch: Ma pan dzieci?

Robert Mazelanik: – Swoich nie. Tutaj mam 12 „synów”... (śmiech).

To zaskakujące, bo posiadanie dzieci jest oczywistą motywacją do poszukiwań i tworzenia samodzielnie szkoły. Skąd w takim razie u Pana taka potrzeba?

– Zajmuję się zawodowo edukacją od 10 lat. Wcześniej zajmowałem się własnością intelektualną jako prawnik. Wtedy spotkałem grupę rodziców, którzy mieli marzenie o szkole podobnej do domu, w której mogliby zapewnić dziecku podobne warunki, jak w rodzinie. Rodzice zainspirowani nauczaniem św. Josemarii Escrivy, założyciela Opus Dei, chcieli stworzyć miejsce, które byłoby szkołą, ale bardziej stanowiłoby przedłużenie domu rodzinnego. I tak powstały szkoły rodzinne. Św. Josemaria zachęcał rodziców żeby – jako pierwsi wychowawcy – brali sprawy w swoje ręce i nie pozostawiali edukacji dzieci jedynie w rękach szkoły.

Czego chcieli uniknąć rodzice, zakładając własną szkołę?

– Dzisiaj zwykłe szkoły raczej chcą się skupić na wynikach, mniej myślą o wychowaniu charakteru. Widać duży regres, jeśli chodzi o wychowanie, co paradoksalnie skutkuje spadkiem poziomu nauczania. Wielu rodziców buntuje się przeciwko tej sytuacji i szuka szkół, które będą kształcić integralnie, nie tylko w wymiarze intelektualnym, ale całościowym. W 2004 roku, z inicjatywy rodziców zrzeszonych w Stowarzyszeniu „Sternik”, powstał w Warszawie pierwszy w Polsce rodzinny zespół szkół i przedszkole. Szkoła „Strumienie” dla dziewcząt i Szkoła „Żagle” dla chłopców, której zostałem dyrektorem. Już po kilku miesiącach zaczęły się do nas zgłaszać grupy inicjatywne rodziców z innych regionów Polski. Również w Katowicach rodziny zaangażowane w Akademii Familijnej, czyli kursach dla rodziców nazywanych żartobliwie "MBA dla Rodziców”, przypatrywały się "Sternikowi". W 2008 roku rodzice otworzyli przedszkole „Węgielek”, a w roku 2011 szkoła stała się naturalną kontynuacją. Powstały dwie – dla dziewcząt i dla chłopców. Moją rolą jest pomagać rodzicom w tworzeniu szkoły rodzinnej. Formalnie jestem dyrektorem, ale tak naprawdę to oni są tutaj najważniejsi. Szkoła ma inny system organizacji niż w zwykłych placówkach edukacyjnych. Wszystko jest oparte o rodzinę. O inicjatywę matek i ojców, którzy dosłownie podejmują się wychowania swoich dzieci. Również rodzice malowali te klasy, przywozili meble, organizowali wszystko.

Jak wygląda w praktyce działanie szkoły?


– Chcemy nie tylko uczyć, ale wspólnie z rodzicami kształtować charakter. W tym wieku jest to głównie nauka dobrych nawyków, z czasem cnót, poprzez pomoc w obowiązkach domowych i nauka służby innym. Uczymy naszych chłopców, żeby dbali o porządek, sprzątali dom, a nawet robili pranie, o ile mama pozwoli... Zasadniczo – żeby podejmowali coraz poważniejsze obowiązki w domu. To udaje się, gdy ojcowie dają dobry przykład, nie zostawiając żon samych z prowadzeniem domu, pomagają swoim synom. Tata jest w stanie najlepiej nauczyć syna, jak się myje toaletę, jak się odkurza, sprząta, by dać trochę odpocząć mamie. W ten sposób osiągamy bardzo dobre wyniki wychowawcze i – co może trochę dziwić – dydaktyczne. Pracowitość procentuje w nauce szkolnej...

Czyli feministki mogą tylko przyklasnąć?

– Wbrew pozorom, wiele osób popierających idee feministyczne bardzo lubi tego typu szkoły. Przykładowo Hilary Clinton jest dużym zwolennikiem szkół dla dziewcząt, opartych o system edukacji zróżnicowanej ze względu na płeć. W szkołach zróżnicowanych uczymy w inny sposób tych samych treści. Chłopcy bardziej uczą się przez ruch, bieganie, współzawodnictwo, zabawę. Dziewczynki w wieku 6–7 lat lepiej potrafią się skupić na pracy intelektualnej. Chłopcy jeszcze w tym wieku chętniej oddają się aktywności fizycznej – bieganie lubią bardziej niż siedzenie.

Czym różnią się Państwa szkoły od innych placówek edukacyjnych?

– Nasz podstawowy wyróżnik to rodzinność i edukacja spersonalizowana, czyli skupienie się na osobie i zapewnienie otoczenia, które umożliwi zrealizowanie maksimum swojego potencjału, możliwości. Dzieje się tak w 5 sferach lub – mówiąc skrótowo – dbamy o ciało, umysł, wolę, rozwój emocjonalny i duchowy. W sferze cielesnej dbamy o to, żeby dzieci miały odpowiednie jedzenie, ruch, odpowiednią ilość snu, intelektualnej – żeby się rozwijały zgodnie ze swoją naturą. Chodzi o to, by np. podsuwać dzieciom odpowiednie lektury, nie infantylizować pewnych treści. Kolejny aspekt to wola, czyli kształtowanie siły charakteru, by np. przemóc swoje kaprysy. Staramy się też, aby emocje nie terroryzowały naszych dzieci, aby rozum i wola panowały nad emocjami. Jest to dziś bardzo trudne nawet dla dorosłych, bo kultura masowa jest kulturą emocji. Wymiar duchowy jest taktowany ze szczególną delikatnością i szacunkiem dla wolności sumienia.

Rozumiem, że każde dziecko ma przygotowaną swoją diagnozę we wszystkich tych sferach.

– Nazywamy to osobistym planem edukacyjnym. Tworzą go de facto rodzice z pomocą tutora. Chodzi o to, żeby na bazie codziennych czynności, zarówno w szkole, jak i w domu, skonstruować plan celów i metod ich osiągania, który będzie odpowiedni dla warunków, w których to dziecko się rozwija. Np. uczeń, który ma problem z punktualnością, będzie miał za zadanie dbanie, żeby coś wydarzyło się punktualnie: w szkole – przypominanie o rozpoczęciu i zakończeniu lekcji, w domu – budzenie rodzeństwa czy przypominanie o posiłkach. Ten sam cel może się powtarzać u kilkorga dzieci, ale powinien być inaczej realizowany. Wszystkie cele i metody omawia się na spotkaniu z tutorem, doradcą rodziny. Wspólnie układają dla dziecka plan, spójny w wymienionych wcześniej 5 sferach. Co 2–3 miesiące odbywają się spotkania, podczas których plan jest oceniany i w miarę potrzeb modyfikowany. Rodzice w domu, a nauczyciele w szkole na bieżąco aktualizują go i uzgadniają z tutorem optymalne dla dziecka rozwiązania praktyczne.

Skoro każdy uczeń ma tak dokładnie opracowany plan rozwoju, czy jest potrzebna edukacja prowadzona oddzielnie dla chłopców i dziewczynek?

– System zróżnicowania edukacji pomaga nam zrealizować OPE, który w perspektywie kilku lub kilkunastu lat składa się na ambitny projekt wychowania i wykształcenia pełnej i dojrzałej osobowości. Można też powiedzieć, że edukacja zróżnicowana chłopców i dziewczynek pozwala realizować ambitne założenia edukacji spersonalizowanej, czyli wychowania pełnego i integralnego, wychowania w cnotach. W szkole mieszanej jest to znacznie trudniejsze dla rodziców i nauczycieli. Ktoś, kto patrzy z perspektywy masowej szkoły, mówi: „Jesteście chyba marzycielami, czy to jest w ogóle realne?”. Naszym zdaniem, to trudne, ale realne, o ile odpowiednio się do tego zabrać. Jeśli na początku wyraźnie zaznaczymy: „Rodzice, jesteście najważniejsi dla swoich dzieci, a ponadto możecie się nauczyć, jak być lepszymi rodzicami” i jeśli pracująca tu kadra widzi, że rodzice są najważniejsi, nie są wrogami, to to powoduje, że możemy marzyć o wysokich celach. Klasy mieszane znacznie trudniej prowadzić niż zróżnicowane. Tu także kluczowa jest rola rodziców. Znam przykłady szkół zróżnicowanych, które nie są szkołami rodzinnymi i tam te atuty nie są tak wyraźne.

Obawy rodziców z reguły wiążą się z pytaniem: "To gdzie mój syn/moja córka nauczą się dobrych kontaktów z rówieśnikami płci przeciwnej? Słyszałam nawet opinie pedagogów, że nauka w klasach jednopłciowych może generować później patologie.

– Jest wiele mitów w tym temacie. Przykładowo – mało kto wie, że uczenie szacunku wobec płci przeciwnej jest znacznie skuteczniejsze w szkołach zróżnicowanych niż mieszanych. Nawet w dobrych szkołach koedukacyjnych, szczególnie w okresie dorastania, trudniej dzisiaj uniknąć niewłaściwych zachowań młodzieży. Często słyszymy o przypadkach pogardy dzieci wobec siebie, a nawet agresji. Oczywiście, nie jest tak, że każda szkoła mieszana skazana jest na porażkę wychowawczą. Niemniej jednak, przy tak silnej erotyzacji społeczeństwa i instrumentalizacji człowieka, a szczególnie ciała kobiety, kiedy społecznie modne stają się wady, nie cnoty, chłopcy nastoletni zaczynają bardzo źle traktować swoje koleżanki. Równocześnie sytuacja części chłopców zagubionych bez pamięci w grach i internecie staje się problemem bez precedensu w historii wychowania. I nawet rodziny, które dbają o dzieci, stają się bezradne. W domu uczą szacunku, a w szkole dziecko otrzymuje odwrotny przekaz. Spotyka nastolatków, którzy eksperymentują z alkoholem, pornografią czy narkotykami. Tak się czasem dzieje nawet w najlepszych szkołach. Te problemy mają bardziej skomplikowane przyczyny, jednak wniosek, potwierdzony latami doświadczeń i wieloma badaniami, jest jednoznaczny: łatwiej nauczyć młode dziewczyny kobiecości bez towarzystwa mniej dojrzałych, rozkrzyczanych, czasami agresywnych kolegów z klasy. I z chłopcami podobnie – uczenie bycia mężczyzną, dżentelmenem, który potrafi być odpowiedzialny, zachować się szarmancko jest łatwiejsze, kiedy dziewcząt, przez jakiś czas, nie ma wokół.

A gdzie, jak nie w szkole, mały chłopiec ma spotkać małą dziewczynkę i nauczyć się wspólnie funkcjonować?

– Na szczęście szkoła to nie wszystko (śmiech). Policzymy: dziecko spędza w szkole mniej niż połowę dni w roku, średnio 6 godzin, pozostały czas ma kontakt z innym środowiskiem niż szkolne. Dziecko spędza maksymalnie 25 proc. swojego czasu w szkole, 75 proc. w środowisku pozaszkolnym, mieszanym. Podwórko, parafia i – przede wszystkim – rodzina są koedukacyjne. Szczególnie dzisiaj, gdy w kulturze zacierane są różnice, a przez to bogactwo różnorodności kobiety i mężczyzny, widzimy – jako rodzice i wychowawcy – potrzebę zapewnienia dzieciom miejsc, gdzie mogą nauczyć się być kobietami i mężczyznami. To, co kiedyś udawało się naturalnie, bez wysiłku, obecnie trzeba zorganizować, trzeba pomóc naszym dzieciom nauczyć się, kim są. Kultura masowa w tym raczej nie pomoże.

Czym różni się edukacja chłopców i dziewcząt?

– Cele są te same, jeśli chodzi o podstawę programową, zatwierdzoną przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Tu się nic nie zmienia, ale rzeczywiście podstawa programowa stanowi zaledwie ok. 30–40 proc. tego, co dzieje się w szkole. Program MEN jest u nas wzbogacany według możliwości każdego dziecka. Przykładowo – chłopcy rozwijają się mniej więcej dwa lata wolniej, jeśli chodzi np. o czytanie i pisanie, dziewczynki potrzebują innych metod i więcej czasu na naukę abstrakcji. Ponadto pozwalamy dzieciom się nauczyć, jak być dobrym człowiekiem, poprzez ciekawe zajęcia, np. pracę w zespole, rozwijanie uzdolnień, wykształcenie poczucia, jakimi są wspaniałymi ludźmi. Szukamy dla każdego dziecka dziedziny, czynności, gdzie jest najlepsze wśród rówieśników, jego mistrzostwa. Chcemy, aby każdy w klasie mógł być w czymś najlepszy. Taka praca przynosi bardzo szybkie efekty – dzieci są zadowolone, bo nie muszą niczego udawać. Nam, prowadzącym szkołę, jest łatwiej. Ma to swoje minusy – prowadzenie szkoły jest droższe, trzeba temu poświęcić więcej czasu, potrzebnego chociażby na rozmowy indywidualne z każdym dzieckiem.

Nie obawia się Pan, że te szkoły w Katowicach nie wyjdą poza inicjatywę tych kilu rodzin, które je założyły?

– Jestem optymistą. To prawda, że szkoły rodzinne są czymś relatywnie nowym w Polsce, ale dynamicznie się rozwijają w prawie wszystkich większych miastach, obecnie w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Szczecinie, Wrocławiu i Gdańsku. Na świecie jest ich ponad 500 i działają od ponad 60 lat w ponad 40 krajach, w ostatnich latach szczególnie dynamicznie rozwijają się w krajach anglosaskich, jak USA i Australia. Do nas zgłaszają się rodzice, którzy chcą kochać swoje dzieci i przy tym sami się rozwijać. Dlatego szkoły rodzinne mają taki sukces frekwencyjny również w Polsce. Myślę, że jest to wynik coraz większej świadomości, jak wiele czynników wpływających na jakość wychowania pochodzi z rodziny. Innymi słowy – coraz częściej rodzice zdają sobie sprawę, jak są potrzebni swoim dzieciom.

Jacy rodzice trafiają do tego typu placówek?

– My mówimy rodzicom wyraźnie na samym początku: „Jeśli chcecie zapisać dziecko tutaj do szkoły, zastanówcie się, jakie cnoty chcecie w sobie wykształcić, a jakich wad chcecie się pozbyć”. To z reguły wywołuje konsternację, bo rodzice, którzy przychodzą na rozmowę wstępną, są przygotowani, że będziemy rozmawiać przede wszystkim o dziecku. Są osoby, które myślą kategoriami: „To jest zbyt intymne, my się nie będziemy dzielić tym, że mąż jest leniwy, a ja jestem zazdrosna, to dziwne, żebyśmy rozmawiali o tych tematach”. Wtedy powoli wyjaśniamy im, że dziecko będzie dokładnie takie, jacy wy jesteście. Jeśli dostanie od was otoczenie, w którym jest zrozumienie, przebaczenie, praca nad sobą, to będzie to najlepsza inwestycja. Rodzice bardzo dobrze wiedzą i czują, że nie chodzi o bycie bez wad. Chodzi o to, żeby się starać. Dziecko widzi wysiłek rodziców i jest wdzięczne za to, uczy się, jak się starać. Wspaniałe efekty wychowawcze, a co za tym idzie – i edukacyjne przychodzą same, siłą przykładu.

Czyli rodzice orientują się, że wszystko zależy od nich?

– Coraz powszechniejsza jest wiedza potwierdzana przez liczne badania, że na małe dzieci ok. 80 proc. wpływu ma właśnie rodzina, a jedynie 20 proc. szkoła. To się potwierdza również u naszych uczniów. Nie prowadzimy selekcji, przyjmujemy wszystkie dzieci danej rodziny, które nie muszą być wybitnie uzdolnione. Ale systematyczną pracą, wspólnym wysiłkiem z rodzicami osiągają często lepsze wyniki niż tzw. zdolniejsze dzieci. One po prostu uczą się u nas solidnej pracy, cierpliwości, systematyczności i innych cnót, które przynoszą z czasem również świetne wyniki dydaktyczne. I trzeba to powiedzieć wprost, że nie jest to jedynie zasługa szkoły. Udaje się to dzięki rodzicom, którzy dzień po dniu uczyli swoich synów i córki, że solidna praca nad sobą przynosi efekty. Tu nie można przegrać, każdy wkład, który się włoży, przyniesie dobry zysk.

Jakie jest zainteresowanie szkołą w Katowicach?


– Szczególnie po Orszaku Trzech Króli w Katowicach zainteresowanie jest coraz większe. Ludzie, którzy tu przychodzą, słyszą o nas wcześniej od innych zadowolonych i zaangażowanych rodziców. System rekrutacji jest również oparty o rodziców. Rodzina zainteresowana szkołą spotyka się z jedną rodziną szkolną, przeważnie w domu, i może dowiedzieć się praktycznie, jak wygląda zaangażowanie rodziców. Dopiero potem następuje spotkanie z dyrektorem. Interesują nas rodziny z inicjatywą, które chcą przeżyć przygodę wychowywania swoich dzieci, dlatego wydaje nam się, że również rodzice najlepiej wytłumaczą rodzicom, o co nam chodzi.

Źródło i więcej na: Gość.pl

17 sierpnia 2013

John Pridmore - Gangsterska opowieść

Zarabiałem niewyobrażalne pieniądze. Jako 20-latek miałem własny apartament i samochody sportowe. Ale mimo tego bogactwa i prestiżu czułem się pusty w środku. - mówi John Pridmore w rozmowie z "Gościem Niedzielnym".

Weronika Pomierna: Jak zostaje się gangsterem?

John Pridmore: Każdy ma własną historię. W moim przypadku w dużym stopniu zadecydowały o tym dzieciństwo i to, że pochodzę z rozbitej rodziny. Urodziłem się w Londynie. Jako dziecko zostałem ochrzczony w Kościele katolickim, ale wiara w Boga nie była istotnym elementem mojego wychowania. Moja mama jest katoliczką, ale w kościele bywała sporadycznie. Gdy miałem 10 lat, rodzice rozwiedli się. Uznałem, że jeśli już nigdy nikogo nie pokocham, to nikt mnie nie skrzywdzi. Po rozwodzie moja mama zupełnie się załamała, a mój tata, policjant, ponownie się ożenił. Jego druga żona nie należała do najspokojniejszych osób i w moim nowym domu było dużo przemocy. Gdy miałem 13 lat, zacząłem kraść. To było wołanie poranionego człowieka o pomoc. Krzyczałem całym sobą: „Zauważcie mnie!”.

Tata policjant nie był pewnie zachwycony?

Atmosfera w domu była coraz gorsza. Gdy jako 15-latek wylądowałem w poprawczaku, odczułem nawet pewną ulgę, ponieważ opuściłem dom, którego i tak nie mogłem nazwać domem. Wdawałem się w bójki, kradłem. Gdy miałem 19 lat, wylądowałem w więzieniu. Przez 6 miesięcy przebywałem w celi izolacyjnej bez okien. Nie mogłem kontaktować się z innymi więźniami, oglądać telewizji, czytać książek. Mogłem wyjść z celi tylko na godzinę, aby pospacerować wokół pustego placu. W celi izolacyjnej jest trochę tak, jakby patrzyło się nie ustannie na swoje odbicie w lustrze. Nie byłem zachwycony tym, co w nim widziałem. Chciałem nawet odebrać sobie życie, ale Bóg był wtedy przy mnie i ochronił mnie przed tą decyzją.

Gdy wyszedłeś z więzienia, musiałeś czuć się jak drapieżne zwierzę, które ktoś wypuścił z klatki.

Byłem bardzo agresywny. W więzieniu uczysz się wielu rzeczy, nawiązujesz kontakty. Szybko znalazłem pracę jako ochroniarz w londyńskich klubach. Byłem bardzo silny, budziłem respekt. Tam też poznałem ludzi, którzy zaimponowali mi. Gdy wchodzili do klubu, patrzono na nich z szacunkiem. Oni mieli wszystko: najlepsze samochody, narkotyki, po których był najlepszy odlot, i najpiękniejsze dziewczyny. Ja też chciałem, żeby mnie tak szanowano. Zacząłem pracować dla nich. Moim pierwszym zadaniem było sprowadzić do Londynu samochód zaparkowany na odległym o 70 km parkingu.

Bagażnik był pełen towaru dla szefa?

O to lepiej było nie pytać. Zarabiałem niewyobrażalne pieniądze. Jako 20-latek miałem własny apartament i samochody sportowe. Ale mimo tego bogactwa i prestiżu czułem się pusty w środku. Papież Jan Paweł II powiedział kiedyś, że niezależnie, ile człowiek osiągnie, jeśli nie odnajdzie w swoim życiu Jezusa, to nigdy tak naprawdę nie będzie czuł się spełniony. Ja nie znałem wtedy Boga, dlatego próbowałem wypełnić swoje życie czymkolwiek, żeby zapomnieć o pustce, którą czułem w sobie. Alkohol, narkotyki w naprawdę dużych ilościach, seks. Miałem wiele dziewczyn i ogromny problem z czystością. Czasem budziłem się rano koło kobiety i uświadamiałem sobie, że nawet nie wiem, jak ona ma na imię. Jednocześnie tak bardzo bałem się odrzucenia, którego już raz doświadczyłem, że nie umiałem otworzyć się przed drugim człowiekiem. Kiedyś mieszkałem przez pół roku z pewną dziewczyną i po 6 miesiącach nie wiedziała o mnie więcej niż w dniu, kiedy się wprowadziła. W moim życiu było coraz więcej przemocy. Gdy wychodziłem z domu, zakładałem długi płaszcz ze specjalnymi kieszeniami na kastety i maczetę. Moje życie było naprawdę pokręcone. Rano oglądałem „Domek na prerii” i wzruszałem się do łez, a po południu kopałem człowieka leżącego na chodniku..........

Żródło i więcej na: Gość

2 sierpnia 2013

Daniel Pelka

Pragnę aby każde dziecko było Kochane i życzę aby Rodziny na Całym Świecie były Bogiem Silne.

Źródło: rp.pl
Więcej na bbc.co.uk

Para Polaków winnych śmierci czterolatka skazana na dożywocie

Sąd postanowił, że dwoje Polaków - 27-letnia Magdalena Ł. i jej 34-letni partner Mariusz K. muszą spędzić w więzieniu co najmniej 30 lat. Uznał zabójstwo za dokonane ze szczególnym okrucieństwem, a zatem wykluczające okoliczności łagodzące

Para została skazana na karę dożywotniego więzienia przez sąd koronny w Birmingham za zabójstwo czteroletniego syna kobiety, z poprzedniego związku.

- Jesteście winni najbardziej poważnego nadużycia zaufania - między dzieckiem a rodzicami - oświadczył sąd w uzasadnieniu wyroku.

Ława przysięgłych uznała, że para winna jest głodzenia, bicia i wymyślnego karania dziecka. W trakcie postępowania wyszło na jaw, że Mariusz K. był trzykrotnie karany przez sądy angielskie za różne przestępstwa i sześciokrotnie aresztowany, m.in. za napady i włamania.

Sprawa wywołała duże poruszenie ze względu na to, że urząd opieki nad dziećmi, policja i szkoła podejrzewały, że chłopiec jest źle traktowany - był wychudzony, posiniaczony i trafił do szpitala ze złamaną ręką - ale nie zdołały zapobiec jego śmierci.

Matka i jej partner wprowadzali w błąd nauczycieli, zapewniając, że Daniel jest stale głodny z powodów genetycznych. Złamanie ręki tłumaczyli wypadkiem przy zabawie w chowanego i upadkiem z kanapy. Rodzina kobiety zapewniała policję, że jest ona troskliwą matką.

Według sędziego dziecko było "systematycznie głodzone". W chwili śmierci jego waga wynosiła około 9,5 kilo.

Władze wszczęły w tej sprawie dochodzenie. Miejscowy poseł Geoffrey Robinson zażądał ustąpienia szefa działu pomocy dzieciom Colina Greena. Robinson chce ustalenia, czy policja nie ponosi winy za to, że Mariusz K. nie został deportowany, mimo że był karany.

Wicepremier Nick Clegg ocenił, że sprawa dowodzi braku koordynacji pomiędzy różnymi służbami odpowiedzialnymi za opiekę nad dziećmi, szkołą i policją, w zapobieganiu przypadkom okrucieństwa wobec dzieci.

Śmierć Daniela została spowodowania przez silny cios w głowę i 19 innych obrażeń. Przed śmiercią chłopiec był zamknięty w ciemnym, ciasnym pokoju przez ponad 30 godzin. Był karmiony solą, trzymany pod wodą, zmuszany do wykonywania wyczerpujących fizycznych ćwiczeń, np. pompek i przysiadów.

- Nie wiem, kogo córka spotkała, co robiła i jakimi motywami się kierowała, ale była zupełnie normalną dziewczyną - powiedziała telewizji Sky mieszkająca w Łodzi matka Ł. - Jolanta.

Źródło: www.rp.pl

Więcej na www.bbc.co.uk