Źródło: deon.pl
Nieraz się tak zdarza, że żona się rozczaruje i tak wejdzie w duchowość nieprawdopodobnie, że tylko religia, religia i religia. Tu jedno radio katolickie, tu drugie, tu telewizja katolicka. Ona tylko o Bogu mówi. Mąż przychodzi do niej do sypialni w nocy - wiadomo po co - a tu świece się palą, ikony porozstawiane i żona mówi do męża…
Publikujemy piątą część rekolekcji adwentowych, które ks. Piotr Pawlukiewicz wygłosił w 2012 roku w Maciejówce (Wrocław).
Wśród młodzieży znany przede wszystkim z porywających konferencji obfitujących w setki życiowych przykładów. Przez wiele lat duszpasterz środowisk parlamentarnych oraz akademickich. Kaznodzieja, który potrafi z sukcesem przemówić do każdego (nie)wiernego.
Piosenka Secret Garden o której opowiada ks.Pawlukiewicz
Źródło: deon.pl
Rodzina Bogiem Silna, staje się siłą człowieka i całego narodu. — Jan Paweł II (Karol Wojtyła)
22 grudnia 2013
20 grudnia 2013
Feministka skompromitowała seksedukację - TAK czy NIE - Jacek Żalek vs Katarzyna Bratkowska 16.12.2013
Źródło: gosc.pl
Bratkowska niechcący udowodniła, że seksedukacja w żaden sposób nie ogranicza liczby aborcji, a mentalność "pro choice" (umożliwiająca wybór aborcji) prowadzi do zabijania dzieci.
W środowym programie "Tak czy nie" feministka Katarzyna Bratkowska twierdziła, że aby było mniej aborcji "trzeba walczyć o jak najskuteczniejszą antykoncepcję, o to żeby ona była powszechnie dostępna, o to żeby była edukacja seksualna rzetelna prowadzona". Jak rozumiem sama Bratkowska ciągle zgłębia arkana edukacji seksualnej, a każdy dzień zaczyna od porcji pigułek antykoncepcyjnych. Czyżby więc jej założenia nie działały, skoro feministka stwierdziła na koniec programu, że jest w ciąży i zamierza zabić swoje dziecko?
Nie od dziś wiadomo, że feministki wciskają ludziom ciemnotę. Seksedukacja i antykoncepcja, choćby bezpłatna, nie działają antyaborcyjnie. To pierwsze sprawia, że ludzie koncentrują się na seksie, a to drugie, że wydaje im się, że odpowiedzialność nie istnieje. Dzięki antykoncepcji można przecież ukryć zdrady małżeńskie czy prostytucję nieletnich. Wyrzucenie z orbity pojęć odpowiedzialności sprawia, że w konsekwencji nie chce się nawet tabletek antykoncepcyjnych brać. Nic dziwnego, że te kraje, które realizują wizję Bratkowskiej, zmagają się z największą liczbą aborcji (w UK ponad 200 000 rocznie) i ciąż u nastolatek (w UK 35 000 rocznie u dziewcząt poniżej 18, w tym prawie 6000 poniżej 16 roku życia).
Prawo zawsze kształtuje świadomość. Jeśli odrzuca się normy moralne czy religijne, to prawo pozostaje jedynym systemem, który może powiedzieć człowiekowi co jest dobre, a co złe. Irene van der Wende, która żałuje swojej aborcji, powiedziała nam: "Gdyby aborcja nie była legalna, nie zabiłabym swojego dziecka". Co więc trzeba robić, by bronić kobiety? Ustanowić prawo, które zabójstwo nazywa zabójstwem.
Źródło: gosc.pl
stopaborcji.pl
Bratkowska niechcący udowodniła, że seksedukacja w żaden sposób nie ogranicza liczby aborcji, a mentalność "pro choice" (umożliwiająca wybór aborcji) prowadzi do zabijania dzieci.
W środowym programie "Tak czy nie" feministka Katarzyna Bratkowska twierdziła, że aby było mniej aborcji "trzeba walczyć o jak najskuteczniejszą antykoncepcję, o to żeby ona była powszechnie dostępna, o to żeby była edukacja seksualna rzetelna prowadzona". Jak rozumiem sama Bratkowska ciągle zgłębia arkana edukacji seksualnej, a każdy dzień zaczyna od porcji pigułek antykoncepcyjnych. Czyżby więc jej założenia nie działały, skoro feministka stwierdziła na koniec programu, że jest w ciąży i zamierza zabić swoje dziecko?
Nie od dziś wiadomo, że feministki wciskają ludziom ciemnotę. Seksedukacja i antykoncepcja, choćby bezpłatna, nie działają antyaborcyjnie. To pierwsze sprawia, że ludzie koncentrują się na seksie, a to drugie, że wydaje im się, że odpowiedzialność nie istnieje. Dzięki antykoncepcji można przecież ukryć zdrady małżeńskie czy prostytucję nieletnich. Wyrzucenie z orbity pojęć odpowiedzialności sprawia, że w konsekwencji nie chce się nawet tabletek antykoncepcyjnych brać. Nic dziwnego, że te kraje, które realizują wizję Bratkowskiej, zmagają się z największą liczbą aborcji (w UK ponad 200 000 rocznie) i ciąż u nastolatek (w UK 35 000 rocznie u dziewcząt poniżej 18, w tym prawie 6000 poniżej 16 roku życia).
Prawo zawsze kształtuje świadomość. Jeśli odrzuca się normy moralne czy religijne, to prawo pozostaje jedynym systemem, który może powiedzieć człowiekowi co jest dobre, a co złe. Irene van der Wende, która żałuje swojej aborcji, powiedziała nam: "Gdyby aborcja nie była legalna, nie zabiłabym swojego dziecka". Co więc trzeba robić, by bronić kobiety? Ustanowić prawo, które zabójstwo nazywa zabójstwem.
Źródło: gosc.pl
stopaborcji.pl
17 grudnia 2013
Fireproof - "Próba ogniowa"
"Caleb Holt żyje według porzekadła starego strażaka: nigdy nie porzucaj twojego partnera. Wewnątrz płonących budynków to jego naturalny instynkt. W stygnącym żarze jego małżeństwa, to jest już całkiem inna historia. Przez dziesięciolecie małżeństwa, Caleb i Catherine Holt oddalili się na tyle, że gotowi są, by dalej żyć bez siebie. Ponieważ już przygotowują się do postępowania rozwodowego, ojciec Caleba prosi swojego syna, by spróbował podjąć eksperyment: Wyzwanie miłosne. Caleb ufający, że "Wyzwanie miłosne" nie ma nic wspólnego z jego "odrodzonymi w wierze" rodzicami, podejmuje próbę. Ale czy może próbować pokochać swoją żonę, podczas gdy odrzuca się możliwość miłości Boga? Czy będzie zdolny ciągle okazywać miłość osobie, która już ma dosyć jego uczucia? Czy też jest to kolejne małżeństwo, które musi "pójść z dymem"? "
Link do zadań w języku angielskim:
http://www.shenzhoufellowship.org/main2/files/old/SpecialTopics/TheLoveDare.pdf
Link do zadań w języku polskim:
http://www.familiachristiana.pl/kalendarz-wyzwania.html
Trailer filmu:
Cały film:
Film na kinomaniaku z polskim lektorem.
http://www.kinomaniak.tv/film/Proba-ogniowa/37257
Link do zadań w języku angielskim:
http://www.shenzhoufellowship.org/main2/files/old/SpecialTopics/TheLoveDare.pdf
Link do zadań w języku polskim:
http://www.familiachristiana.pl/kalendarz-wyzwania.html
Trailer filmu:
Cały film:
Film na kinomaniaku z polskim lektorem.
http://www.kinomaniak.tv/film/Proba-ogniowa/37257
7 grudnia 2013
My,dzieci tamtych rodziców ...
Ja, moi bracia i reszta naszej ulicy spędzaliśmy dzieciństwo na
obrzeżach małego miasteczka-właściwie na wsi. Byliśmy wychowywani w
sposób, który psychologom śni się zazwyczaj w koszmarach zawodowych,
czyli patologiczny. Na szczęście, nasi starzy nie wiedzieli, że są
patologicznymi rodzicami. My nie wiedzieliśmy, że jesteśmy
patologicznymi dziećmi. W tej słodkiej niewiedzy przyszło nam spędzić
nasz wiek dziecięcy. Wspominany z nostalgią nasze szalone lata 80.:
Wszyscy należeliśmy do bandy osiedlowej i mogliśmy bawić się na
licznych w naszej okolicy budowach. Gdy w stopę wbił się gwóźdź, matka
go wyciągnęła i odkażała ranę fioletem. Następnego dnia znowu szliśmy
się bawić na budowę. Matka nie drżała ze strachu, że się pozabijamy.
Wiedziała, że pasek uczy zasad BHZ (Bezpieczeństwo i Higiena Zabawy).
Nie chodziliśmy do przedszkola. Rodzice nie martwili się, że
będziemy opóźnieni w rozwoju. Uznawali, że wystarczy jeśli zaczniemy się
uczyć od zerówki.
Nikt nie latał za nami z czapką, szalikiem i nie sprawdzał czy się
spociliśmy.
Z chorobami sezonowymi walczyła babcia. Do walki z grypą służył
czosnek, herbata ze spirytusem i pierzyna. Dzięki temu nigdy nie
stwierdzano u nas zapalenia płuc czy anginy. Zresztą lekarz u nas nie
bywał, zatem nie miał szans nic stwierdzić. Stwierdzała zawsze babcia.
Dodam, że nikt nie wsadził babci do wariatkowa za raczenie dzieci
spirytusem.
Do lasu szliśmy, gdy mieliśmy na to ochotę. Jedliśmy jagody, na
które wcześniej nasikały lisy i sarny. Mama nie bała się ze zje nas
wilk, zarazimy się wścieklizną albo zginiemy. Skoro zaś tam doszliśmy,
to i wrócimy. Oczywiście na czas. Powrót po bajce był nagradzany paskiem.
Gdy sąsiad złapał nas na kradzieży jabłek, sam wymierzał nam karę.
Sąsiad nie obrażał się o skradzione jabłka, a ojciec o zastąpienie go w
obowiązkach wychowawczych. Ojciec z sąsiadem wypijali wieczorem piwo-jak
zwykle.
Nikt nie pomagał nam odrabiać lekcji, gdy już znaleźliśmy się w
podstawówce. Rodzice stwierdzali, że skoro skończyli już szkołę, to nie
muszą do niej wracać.
Latem jeździliśmy rowerami nad rzekę, nie pilnowali nas dorośli.
Nikt nie utonął. Każdy potrafił pływać i nikt nie potrzebował
specjalnych lekcji aby się tej sztuki nauczyć.
Zimą ojciec urządzał nam kulig starym fiatem, zawsze przyspieszał na
zakrętach. Czasami sanki zahaczyły o drzewo lub płot. Wtedy spadaliśmy.
Nikt nie płakał, chociaż wszyscy się trochę baliśmy. Dorośli nie
wiedzieli do czego służą kaski i ochraniacze.
Siniaki i zadrapania były normalnym zjawiskiem. Szkolny pedagog nie
wysyłał nas z tego powodu do psychologa rodzinnego.
Nikt nas nie poinformował jak wybrać numer na policję (wtedy MO),
żeby zakablować rodziców. Oczywiście, chętnie skorzystalibyśmy z tej
wiedzy. Niestety, pasek był wtedy pomocą dydaktyczną, a policja
zajmowała się sprawami dorosłych.
Swoje sprawy załatwialiśmy regularną bijatyką w lasku. Rodzice
trzymali się od tego z daleka. Nikt, z tego powodu, nie trafiał do
poprawczaka.
W sobotę wieczorem zostawaliśmy sami w domu, rodzice szli do kina.
Nie potrzebowano opiekunki. Po całym dniu spędzonym na dworze i tak
szliśmy grzecznie spać.
Pies łaził z nami-bez smyczy i kagańca. Srał gdzie chciał, nikt nie
zwracał nam uwagi.
Raz uwiązaliśmy psa na "sznurku od presy" i poszliśmy z nim na
spacer, udając szanowne państwo z pudelkiem. Ojciec powiązał nas na
sznurkach i też wyprowadził na spacer. Zwróciliśmy wolność psu, na zawsze.
Mogliśmy dotykać innych zwierząt. Nikt nie wiedział, co to są
choroby odzwierzęce.
Sikaliśmy na dworze. Zimą trzeba było sikać tyłem do wiatru, żeby
się nie osikać lub "tam" nie zaziębić. Każdy dzieciak to wiedział.
Oczywiście nikt nie mył, po tej czynności, rąk.
Stara sąsiadka, którą nazywaliśmy wiedźmą, goniła nas z laską.
Ciągle chodziła na nas skarżyć. Rodzice nadal kazali się jej kłaniać,
mówić dzień dobry i nosić za nią zakupy.
Wszystkim starym wiedźmom musieliśmy mówić dzień dobry. A każdy
dorosły miał prawo na nas to dzień dobry wymusić.
Dziadek pozwalał nam zaciągnąć się swoją fajką. Potem się głośno
śmiał, gdy powykrzywiały się nam gęby. Trzymaliśmy się z daleka od fajki
dziadka.
Skakaliśmy z balkonu na odległość. Łomot spuścił nam sąsiad. Ojciec
postawił mu piwo.
Do szkoły chodziliśmy półtorej kilometra piechotą. Ojciec twierdził,
że mieszkamy zbyt blisko szkoły, on chodził pięć kilometrów.
Nikt nas nie odprowadzał. Każdy wiedział, że należy iść lewą stroną
ulicy i nie wpaść pod samochód, bo będzie łomot.
Współczuliśmy koledze z naprzeciwka, on codziennie musiał chodzić na
lekcje pianina. Miał pięć lat. Rodzice byli oburzeni maltretowaniem
dziecka w tym wieku. My również.
Czasami mogliśmy jeździć w bagażniku starego fiata, zwłaszcza gdy
byliśmy zbyt umorusani, by siedzieć wewnątrz.
Gotowaliśmy sobie obiady z deszczówki, piasku, trawy i sarnich
bobków. Czasami próbowaliśmy to jeść.
Żarliśmy placek drożdżowy babci do nieprzytomności. Nikt nam nie
liczył kalorii.
Żuliśmy wszyscy jedną gumę, na zmianę, przez tydzień. Nikt się nie
brzydził.
Jedliśmy niemyte owoce prosto z drzewa i piliśmy wodę ze strugi.
Nikt nie umarł.
Nikt nam nie mówił, że jesteśmy ślicznymi aniołkami. Dorośli
wiedzieli, że dla nas, to wstyd.
Musieliśmy całować w policzek starą ciotkę na powitanie-bez beczenia
i wycierania ust rękawem.
Nikt się nie bawił z babcią, opiekunką lub mamą. Od zabawy mieliśmy
siebie nawzajem.
Nikt nas nie chronił przed złym światem. Idąc się bawić, musieliśmy
sobie dawać radę sami.
Mieliśmy tylko kilka zasad do zapamiętania. Wszyscy takie same. Poza
nimi, wolność była naszą własnością.
Wychowywali nas sąsiedzi, stare wiedźmy, przypadkowi przechodnie i
koledzy ze starszej klasy. Rodzice chętnie przyjmowali pomoc
przypadkowych wychowawców.
Wszyscy przeżyliśmy, nikt nie trafił do więzienia. Nie wszyscy
skończyli studia, ale każdy z nas zdobył zawód. Niektórzy pozakładali
rodziny i wychowują swoje dzieci według zaleceń psychologów. Nie
odważyli się zostać patologicznymi rodzicami. Dziś jesteśmy o wiele
bardziej ucywilizowani.
My, dzieci z naszego podwórka, kochamy rodziców za to, że wtedy jeszcze
nie wiedzieli, jak należy nas dobrze wychować. To dzięki nim spędziliśmy
dzieciństwo bez ADHD, bakterii, psychologów, znudzonych opiekunek,
żłobków, zamkniętych placów zabaw i lekcji baletu.
A nam się wydawało, że wszystkiego nam zabraniają!
obrzeżach małego miasteczka-właściwie na wsi. Byliśmy wychowywani w
sposób, który psychologom śni się zazwyczaj w koszmarach zawodowych,
czyli patologiczny. Na szczęście, nasi starzy nie wiedzieli, że są
patologicznymi rodzicami. My nie wiedzieliśmy, że jesteśmy
patologicznymi dziećmi. W tej słodkiej niewiedzy przyszło nam spędzić
nasz wiek dziecięcy. Wspominany z nostalgią nasze szalone lata 80.:
Wszyscy należeliśmy do bandy osiedlowej i mogliśmy bawić się na
licznych w naszej okolicy budowach. Gdy w stopę wbił się gwóźdź, matka
go wyciągnęła i odkażała ranę fioletem. Następnego dnia znowu szliśmy
się bawić na budowę. Matka nie drżała ze strachu, że się pozabijamy.
Wiedziała, że pasek uczy zasad BHZ (Bezpieczeństwo i Higiena Zabawy).
Nie chodziliśmy do przedszkola. Rodzice nie martwili się, że
będziemy opóźnieni w rozwoju. Uznawali, że wystarczy jeśli zaczniemy się
uczyć od zerówki.
Nikt nie latał za nami z czapką, szalikiem i nie sprawdzał czy się
spociliśmy.
Z chorobami sezonowymi walczyła babcia. Do walki z grypą służył
czosnek, herbata ze spirytusem i pierzyna. Dzięki temu nigdy nie
stwierdzano u nas zapalenia płuc czy anginy. Zresztą lekarz u nas nie
bywał, zatem nie miał szans nic stwierdzić. Stwierdzała zawsze babcia.
Dodam, że nikt nie wsadził babci do wariatkowa za raczenie dzieci
spirytusem.
Do lasu szliśmy, gdy mieliśmy na to ochotę. Jedliśmy jagody, na
które wcześniej nasikały lisy i sarny. Mama nie bała się ze zje nas
wilk, zarazimy się wścieklizną albo zginiemy. Skoro zaś tam doszliśmy,
to i wrócimy. Oczywiście na czas. Powrót po bajce był nagradzany paskiem.
Gdy sąsiad złapał nas na kradzieży jabłek, sam wymierzał nam karę.
Sąsiad nie obrażał się o skradzione jabłka, a ojciec o zastąpienie go w
obowiązkach wychowawczych. Ojciec z sąsiadem wypijali wieczorem piwo-jak
zwykle.
Nikt nie pomagał nam odrabiać lekcji, gdy już znaleźliśmy się w
podstawówce. Rodzice stwierdzali, że skoro skończyli już szkołę, to nie
muszą do niej wracać.
Latem jeździliśmy rowerami nad rzekę, nie pilnowali nas dorośli.
Nikt nie utonął. Każdy potrafił pływać i nikt nie potrzebował
specjalnych lekcji aby się tej sztuki nauczyć.
Zimą ojciec urządzał nam kulig starym fiatem, zawsze przyspieszał na
zakrętach. Czasami sanki zahaczyły o drzewo lub płot. Wtedy spadaliśmy.
Nikt nie płakał, chociaż wszyscy się trochę baliśmy. Dorośli nie
wiedzieli do czego służą kaski i ochraniacze.
Siniaki i zadrapania były normalnym zjawiskiem. Szkolny pedagog nie
wysyłał nas z tego powodu do psychologa rodzinnego.
Nikt nas nie poinformował jak wybrać numer na policję (wtedy MO),
żeby zakablować rodziców. Oczywiście, chętnie skorzystalibyśmy z tej
wiedzy. Niestety, pasek był wtedy pomocą dydaktyczną, a policja
zajmowała się sprawami dorosłych.
Swoje sprawy załatwialiśmy regularną bijatyką w lasku. Rodzice
trzymali się od tego z daleka. Nikt, z tego powodu, nie trafiał do
poprawczaka.
W sobotę wieczorem zostawaliśmy sami w domu, rodzice szli do kina.
Nie potrzebowano opiekunki. Po całym dniu spędzonym na dworze i tak
szliśmy grzecznie spać.
Pies łaził z nami-bez smyczy i kagańca. Srał gdzie chciał, nikt nie
zwracał nam uwagi.
Raz uwiązaliśmy psa na "sznurku od presy" i poszliśmy z nim na
spacer, udając szanowne państwo z pudelkiem. Ojciec powiązał nas na
sznurkach i też wyprowadził na spacer. Zwróciliśmy wolność psu, na zawsze.
Mogliśmy dotykać innych zwierząt. Nikt nie wiedział, co to są
choroby odzwierzęce.
Sikaliśmy na dworze. Zimą trzeba było sikać tyłem do wiatru, żeby
się nie osikać lub "tam" nie zaziębić. Każdy dzieciak to wiedział.
Oczywiście nikt nie mył, po tej czynności, rąk.
Stara sąsiadka, którą nazywaliśmy wiedźmą, goniła nas z laską.
Ciągle chodziła na nas skarżyć. Rodzice nadal kazali się jej kłaniać,
mówić dzień dobry i nosić za nią zakupy.
Wszystkim starym wiedźmom musieliśmy mówić dzień dobry. A każdy
dorosły miał prawo na nas to dzień dobry wymusić.
Dziadek pozwalał nam zaciągnąć się swoją fajką. Potem się głośno
śmiał, gdy powykrzywiały się nam gęby. Trzymaliśmy się z daleka od fajki
dziadka.
Skakaliśmy z balkonu na odległość. Łomot spuścił nam sąsiad. Ojciec
postawił mu piwo.
Do szkoły chodziliśmy półtorej kilometra piechotą. Ojciec twierdził,
że mieszkamy zbyt blisko szkoły, on chodził pięć kilometrów.
Nikt nas nie odprowadzał. Każdy wiedział, że należy iść lewą stroną
ulicy i nie wpaść pod samochód, bo będzie łomot.
Współczuliśmy koledze z naprzeciwka, on codziennie musiał chodzić na
lekcje pianina. Miał pięć lat. Rodzice byli oburzeni maltretowaniem
dziecka w tym wieku. My również.
Czasami mogliśmy jeździć w bagażniku starego fiata, zwłaszcza gdy
byliśmy zbyt umorusani, by siedzieć wewnątrz.
Gotowaliśmy sobie obiady z deszczówki, piasku, trawy i sarnich
bobków. Czasami próbowaliśmy to jeść.
Żarliśmy placek drożdżowy babci do nieprzytomności. Nikt nam nie
liczył kalorii.
Żuliśmy wszyscy jedną gumę, na zmianę, przez tydzień. Nikt się nie
brzydził.
Jedliśmy niemyte owoce prosto z drzewa i piliśmy wodę ze strugi.
Nikt nie umarł.
Nikt nam nie mówił, że jesteśmy ślicznymi aniołkami. Dorośli
wiedzieli, że dla nas, to wstyd.
Musieliśmy całować w policzek starą ciotkę na powitanie-bez beczenia
i wycierania ust rękawem.
Nikt się nie bawił z babcią, opiekunką lub mamą. Od zabawy mieliśmy
siebie nawzajem.
Nikt nas nie chronił przed złym światem. Idąc się bawić, musieliśmy
sobie dawać radę sami.
Mieliśmy tylko kilka zasad do zapamiętania. Wszyscy takie same. Poza
nimi, wolność była naszą własnością.
Wychowywali nas sąsiedzi, stare wiedźmy, przypadkowi przechodnie i
koledzy ze starszej klasy. Rodzice chętnie przyjmowali pomoc
przypadkowych wychowawców.
Wszyscy przeżyliśmy, nikt nie trafił do więzienia. Nie wszyscy
skończyli studia, ale każdy z nas zdobył zawód. Niektórzy pozakładali
rodziny i wychowują swoje dzieci według zaleceń psychologów. Nie
odważyli się zostać patologicznymi rodzicami. Dziś jesteśmy o wiele
bardziej ucywilizowani.
My, dzieci z naszego podwórka, kochamy rodziców za to, że wtedy jeszcze
nie wiedzieli, jak należy nas dobrze wychować. To dzięki nim spędziliśmy
dzieciństwo bez ADHD, bakterii, psychologów, znudzonych opiekunek,
żłobków, zamkniętych placów zabaw i lekcji baletu.
A nam się wydawało, że wszystkiego nam zabraniają!
9 listopada 2013
31 października 2013
Naprotechnologia
Czas na dofinansowanie naprotechnologii
źródło: gość.pl
Z inicjatywy Rycerzy Kolumba, organizacji pro-life, radnych miasta Częstochowy oraz parafii powstał Obywatelski Projekt Uchwały o nazwie „Leczenie niepłodności metodą Naprotechnologii”. Do 14 listopada br. musi jednak zostać zebranych minimum tysiąc podpisów, aby projekt trafił do głosowania.
Czas na dofinansowanie naprotechnologii Henryk Przondziono /GN
Uchwała zobowiązuje prezydenta miasta do wprowadzenia programu zdrowotnego „Leczenie niepłodności metodą Naprotechnologii” oraz do dofinansowania programu z budżetu miasta.
W uzasadnieniu uchwały, która zrodziła się jako obywatelska inicjatywa mieszkańców Częstochowy czytamy, że „problem niepłodności dotyczy od 10 proc. do 15 proc. par, przy czym jedynie w 20 proc. przypadków stwierdza się niepłodność idiopatyczną, to jest jednostkę chorobową, której przyczyn nie da się jednoznacznie określić. Oznacza to, iż w 80 proc. przypadków przeprowadzenie profesjonalnej diagnostyki i właściwego leczenia może pozwolić na przywrócenie płodności. Temu właśnie celowi służy naprotechnologia, która jest metodą leczenia niepłodności, opartą na wnikliwej analizie jej przyczyn i wdrażaniu przez lekarzy specjalistów stosownych procedur terapeutycznych. Co istotne, statystycznie naprotechnologia jest najskuteczniejszym sposobem leczenia niepłodności.”
„Metoda ta nie zakłada przeprowadzenia drogich zabiegów, co pozwoli na skorzystanie z dofinansowania przez wszystkie grupy społeczne, również te, które nie będą w stanie przeznaczyć na własne leczenie znacznych środków finansowych. Wobec powyższego, dofinansowanie Naprotechnologii doprowadzi do poprawy poziomu usług medycznych świadczonych na lokalnym rynku osobom, borykającym się z problemem niepłodności oraz przyczyni się do przyrostu naturalnego, którego wsparcie jest szczególnie istotne w świetle powszechnie występującego niżu demograficznego” – czytamy dalej w uzasadnieniu uchwały.
Prezes zarządu Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka, dr inż. Antoni Zięba na antenie Radia FIAT podał kilka przykładów popartych najnowszymi wynikami badań, które zdecydowanie wskazują na negatywne skutki stosowania metody in vitro. - In vitro to nie jest procedura życia, tylko śmierci. Świadczą o tym obszerne wyniki badań. W Wielkiej Brytanii statystycznie na 3,5 mln zapłodnień in vitro rodzi się tylko 3 proc. dzieci - podkreśla Antoni Zięba.
„Myślę, że świadomość społeczna i presja obywatelska na polityków różnych opcji doprowadzi do tego, że odejdziemy nie tylko w Częstochowie, ale w całej Polsce od procedury in vitro, a będziemy pomagać małżonkom poprzez naprotechnologię”– powiedział prezes zarządu Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka. Zięba dodał, że „dwa filary, na których stoi in vitro to ideologia i pieniądze.”
Formularze Obywatelskiego Projektu Uchwały Rady Miasta publikuje na swoim portalu tygodnik katolicki „Niedziela” pod adresem http:// niedziela.pl/download/naprotechnologia.pdf
W Częstochowie działają dwie Poradnie Rozpoznawania Płodności. W styczniu 2012 r. z inicjatywy Caritas w parafii św. Wojciecha w Częstochowie powstała pierwsza w regionie Poradnia Rozpoznawania Płodności (NaProTechnologii) im. bł. Jana Pawła II. Natomiast druga powstała w lutym 2013 r. w Diecezjalnym Ośrodku Duszpasterstwa Rodzin przy archikatedrze Świętej Rodziny.
Przez ponad rok działalności Poradni Rozpoznawania Płodności (NaProTechnologii) im. bł. Jana Pawła II w Częstochowie z usług poradni skorzystało ponad 40 par. Natomiast w Poradni Rozpoznawania Płodności (NaProTechnologii) w Diecezjalnym Ośrodku Duszpasterstwa Rodzin przy archikatedrze Świętej Rodziny skorzystało kilkanaście par. W Częstochowie dzięki pomocy Poradni Rozpoznawania Płodności (NaProTechnologii) urodziło się już dwoje dzieci.
Również Fundacja Świętego Barnaby działająca w Częstochowie w ramach projektu wspierania Naprotechnologii „Troska o płodność” udzieliła pomocy finansowej małżeństwom, które podjęły leczenie tą metodą.
Naprotechnologia (ang. Natural Procreative Techology) Wsparcie Naturalnej Prokreacji - jest nową nauką zajmującą się zdrowiem kobiet, która monitoruje i stara się podtrzymywać ich zdrowie rozrodcze i ginekologiczne kobiet. Jest nową metodą diagnostyki i leczenia niepłodności, opartą na naturalnym cyklu miesięcznym. Umożliwia zdiagnozowanie i wyleczenie schorzeń, które są przyczyną zaburzeń płodności i braku poczęcia. Powstała ponad 30 lat temu w Stanach Zjednoczonych. Jej twórcą jest prof. Thomas Hilgers, lekarz ginekolog, mieszkający i pracujący w Omaha. W odpowiedzi na opublikowaną przez papieża Pawła VI encyklikę „Humanae vitae” stworzył model rozpoznawania płodności. Naprotechnologia opiera się na tzw. modelu Creightona. Metody stosowane w naprotechnologii odnoszą się nie tylko do kobiety, ale są ukierunkowane na małżeństwo.
Przypomnijmy, że dotychczas z budżetu miasta jest dofinansowywana metoda in vitro. Taką bowiem decyzję przyjęła głosami radnych SLD i PO Rada Miasta Częstochowy podczas XXVII Zwyczajnej Sesji, 18 października 2012 r. Już w listopadzie 2011 r. lewicowy prezydent Częstochowy Krzysztof Matyjaszczyk przedstawił opinii publicznej pomysł dofinansowania zabiegów in vitro przez władze Częstochowy. Zapisał to w projekcie budżetu miasta jako „Program wspierania rozwoju rodziny – metoda in vitro (dofinansowanie zabiegu)”. Pomysł oprotestowały wówczas m. in. diecezjalna Akcja Katolicka, abp Stanisław Nowak, Kuria Metropolitalna.
źródło: gość.pl
źródło: gość.pl
Z inicjatywy Rycerzy Kolumba, organizacji pro-life, radnych miasta Częstochowy oraz parafii powstał Obywatelski Projekt Uchwały o nazwie „Leczenie niepłodności metodą Naprotechnologii”. Do 14 listopada br. musi jednak zostać zebranych minimum tysiąc podpisów, aby projekt trafił do głosowania.
Czas na dofinansowanie naprotechnologii Henryk Przondziono /GN
Uchwała zobowiązuje prezydenta miasta do wprowadzenia programu zdrowotnego „Leczenie niepłodności metodą Naprotechnologii” oraz do dofinansowania programu z budżetu miasta.
W uzasadnieniu uchwały, która zrodziła się jako obywatelska inicjatywa mieszkańców Częstochowy czytamy, że „problem niepłodności dotyczy od 10 proc. do 15 proc. par, przy czym jedynie w 20 proc. przypadków stwierdza się niepłodność idiopatyczną, to jest jednostkę chorobową, której przyczyn nie da się jednoznacznie określić. Oznacza to, iż w 80 proc. przypadków przeprowadzenie profesjonalnej diagnostyki i właściwego leczenia może pozwolić na przywrócenie płodności. Temu właśnie celowi służy naprotechnologia, która jest metodą leczenia niepłodności, opartą na wnikliwej analizie jej przyczyn i wdrażaniu przez lekarzy specjalistów stosownych procedur terapeutycznych. Co istotne, statystycznie naprotechnologia jest najskuteczniejszym sposobem leczenia niepłodności.”
„Metoda ta nie zakłada przeprowadzenia drogich zabiegów, co pozwoli na skorzystanie z dofinansowania przez wszystkie grupy społeczne, również te, które nie będą w stanie przeznaczyć na własne leczenie znacznych środków finansowych. Wobec powyższego, dofinansowanie Naprotechnologii doprowadzi do poprawy poziomu usług medycznych świadczonych na lokalnym rynku osobom, borykającym się z problemem niepłodności oraz przyczyni się do przyrostu naturalnego, którego wsparcie jest szczególnie istotne w świetle powszechnie występującego niżu demograficznego” – czytamy dalej w uzasadnieniu uchwały.
Prezes zarządu Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka, dr inż. Antoni Zięba na antenie Radia FIAT podał kilka przykładów popartych najnowszymi wynikami badań, które zdecydowanie wskazują na negatywne skutki stosowania metody in vitro. - In vitro to nie jest procedura życia, tylko śmierci. Świadczą o tym obszerne wyniki badań. W Wielkiej Brytanii statystycznie na 3,5 mln zapłodnień in vitro rodzi się tylko 3 proc. dzieci - podkreśla Antoni Zięba.
„Myślę, że świadomość społeczna i presja obywatelska na polityków różnych opcji doprowadzi do tego, że odejdziemy nie tylko w Częstochowie, ale w całej Polsce od procedury in vitro, a będziemy pomagać małżonkom poprzez naprotechnologię”– powiedział prezes zarządu Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka. Zięba dodał, że „dwa filary, na których stoi in vitro to ideologia i pieniądze.”
Formularze Obywatelskiego Projektu Uchwały Rady Miasta publikuje na swoim portalu tygodnik katolicki „Niedziela” pod adresem http:// niedziela.pl/download/naprotechnologia.pdf
W Częstochowie działają dwie Poradnie Rozpoznawania Płodności. W styczniu 2012 r. z inicjatywy Caritas w parafii św. Wojciecha w Częstochowie powstała pierwsza w regionie Poradnia Rozpoznawania Płodności (NaProTechnologii) im. bł. Jana Pawła II. Natomiast druga powstała w lutym 2013 r. w Diecezjalnym Ośrodku Duszpasterstwa Rodzin przy archikatedrze Świętej Rodziny.
Przez ponad rok działalności Poradni Rozpoznawania Płodności (NaProTechnologii) im. bł. Jana Pawła II w Częstochowie z usług poradni skorzystało ponad 40 par. Natomiast w Poradni Rozpoznawania Płodności (NaProTechnologii) w Diecezjalnym Ośrodku Duszpasterstwa Rodzin przy archikatedrze Świętej Rodziny skorzystało kilkanaście par. W Częstochowie dzięki pomocy Poradni Rozpoznawania Płodności (NaProTechnologii) urodziło się już dwoje dzieci.
Również Fundacja Świętego Barnaby działająca w Częstochowie w ramach projektu wspierania Naprotechnologii „Troska o płodność” udzieliła pomocy finansowej małżeństwom, które podjęły leczenie tą metodą.
Naprotechnologia (ang. Natural Procreative Techology) Wsparcie Naturalnej Prokreacji - jest nową nauką zajmującą się zdrowiem kobiet, która monitoruje i stara się podtrzymywać ich zdrowie rozrodcze i ginekologiczne kobiet. Jest nową metodą diagnostyki i leczenia niepłodności, opartą na naturalnym cyklu miesięcznym. Umożliwia zdiagnozowanie i wyleczenie schorzeń, które są przyczyną zaburzeń płodności i braku poczęcia. Powstała ponad 30 lat temu w Stanach Zjednoczonych. Jej twórcą jest prof. Thomas Hilgers, lekarz ginekolog, mieszkający i pracujący w Omaha. W odpowiedzi na opublikowaną przez papieża Pawła VI encyklikę „Humanae vitae” stworzył model rozpoznawania płodności. Naprotechnologia opiera się na tzw. modelu Creightona. Metody stosowane w naprotechnologii odnoszą się nie tylko do kobiety, ale są ukierunkowane na małżeństwo.
Przypomnijmy, że dotychczas z budżetu miasta jest dofinansowywana metoda in vitro. Taką bowiem decyzję przyjęła głosami radnych SLD i PO Rada Miasta Częstochowy podczas XXVII Zwyczajnej Sesji, 18 października 2012 r. Już w listopadzie 2011 r. lewicowy prezydent Częstochowy Krzysztof Matyjaszczyk przedstawił opinii publicznej pomysł dofinansowania zabiegów in vitro przez władze Częstochowy. Zapisał to w projekcie budżetu miasta jako „Program wspierania rozwoju rodziny – metoda in vitro (dofinansowanie zabiegu)”. Pomysł oprotestowały wówczas m. in. diecezjalna Akcja Katolicka, abp Stanisław Nowak, Kuria Metropolitalna.
źródło: gość.pl
29 października 2013
13 października 2013
12 września 2013
Gary Chapman - Sztuka wyrażania miłości w małżeństwie
Małżonkowie rzadko wyrażają miłość w ten sam sposób. Z reguły posługujemy się jakby innymi językami miłości. Każdy z nas używa takiego języka, jaki jest mu najbliższy, i jest zdziwiony, gdy partner nie rozumie tego, co próbujemy mu zakomunikować. Wyrażamy miłość, ale on (czy ona) wydaje się tego nie dostrzegać, ponieważ dla niego (dla niej) to, co robimy, jest komunikatem w obcym języku.
Gdy poznasz podstawowy język miłości swojego partnera i nauczysz się nim posługiwać, odkryjesz klucz do długiego i pełnego miłości związku małżeńskiego. Miłość nie musi zanikać po ślubie, jednak by ją zatrzymać, musimy się nauczyć wyrażać ją w sposób zrozumiały dla naszego partnera.
Nie możemy polegać na swoim sposobie wyrażania miłości, bo współmałżonek może go nie rozumieć. Jeśli chcemy, aby czuł się kochany, musimy wyrażać miłość w sposób, który jemu jest najbliższy. Nic nie wpływa na związek dwojga ludzi tak bardzo, jak zaspokajanie ich potrzeb emocjonalnych - zwłaszcza potrzeby miłości.
Jeśli nauczę się języka miłości mojej żony i będę się nim często posługiwał, ona będzie czuła się kochana. Kiedy minie okres ślepego zakochania, nie doświadczy rozczarowania, ponieważ będzie napełniona miłością. A kiedy ona zrobi to samo, również moje potrzeby emocjonalne będą zaspokojone, a nasze małżeństwo będzie rozkwitało.
Źródło: lubimyczytac.pl
źródło: slubosfera
Miłość można wyrazić na bardzo wiele sposobów, ale dr Gary Chapman pogrupował je w pięciu kategoriach i tak powstało pięć języków miłości...
Każdy z nas ma swój język miłości – czyli sposób, w jaki wyraża uczucie do drugiej osoby. Także w małżeństwie języki miłości są indywidualne – na ogół różne, czyli żona inaczej okazuje miłość i pragnie ją otrzymywać niż jej mąż. To jest normalne i nie świadczy niedobrze o małżonkach ani też nie skazuje związku na niepowodzenie – dr Chapman przez ponad trzydzieści lat zajmował się doradzaniem małżonkom, którzy gubili się we wzajemnym rozpoznaniu języków miłości. Warto jednak wiedzieć, jaki język miłości samemu najwyżej się ceni i w jaki sposób najlepiej okazać uczucie drugiej osobie.
Języków miłości jest pięć, bo miłość można wyrazić poprzez: słowo, dotyk, prezent, pomoc i czas.
1. Mów do mnie czule
Słowo uznania, podziwu, wsparcia, a także rozmowa, w której osoby wsłuchują się w swe zdanie, jest sposobem na okazanie miłości. Dla niektórych najwięcej znaczy, gdy doceni się, jak ładnie wyglądają, jak dobrze zaplanowali dzień, jak dobry jest przygotowany przez nich posiłek. Wtedy czują się nie tylko docenione czy podziwiane, ale po prostu kochane.
2. Dotknij mnie
Dotyk, pocałunek, trzymanie za rękę, przytulenie, masaż są dla wielu innych najważniejszym sposobem okazywania miłości, bo są spragnieni bliskości okazanej poprzez czułość. Warto jednak wiedzieć, że czasem do wypełnienia pragnienia doświadczenia miłości wystarczy drobny gest jak pogłaskanie po policzku.
3. Serce w podarunku
Ofiarowanie prezentów zawsze było i nadal jest – w wielu kulturach – sposobem okazywania uczuć. Dla wielu to właśnie prezent jest najlepszym sposobem wyrażania miłości – są osoby, które uwielbiają być zaskakiwana nawet bardzo drobnymi prezentami. Podarunek jest bowiem zawsze dowodem tego, że ofiarodawca pamięta – o rocznicach, urodzinach, imieninach...
4. Na pomoc miłości
Sposobem okazania uczuć jest również świadczenie drugiej osobie pomocy – w czynnościach domowych, jak sprzątanie, gotowanie; w zakupach i przyniesieniu ich do domu; w różnych ciężkich czy na wiele sposobów uciążliwych zadaniach, jak załatwienie formalności. Jednak, by być uznaną za okazanie miłości, pomoc ta musi być świadczona z życzliwością i ochotą, a najwięcej ceniona jest ta, o którą nawet nie trzeba prosić, bo druga osoba domyśla się, w jakiej czynności najlepiej może ukochaną osobę wyręczyć.
5. Czas, którego nie liczą zakochani
Nie trzeba im rozrywek w postaci kina czy komputera, wolą po prostu być z drugą osobą, pragną, by poświęcić im trochę uwagi, nawet gdy nic się wtedy nie będzie robić – to ci, dla których najpiękniejszym językiem miłości jest poświęcony im czas. Nie potrzebują być w tym czasie bardzo zabawiane, chodzi jedynie o to, by czuły się zauważone. Nie są zazdrosne, gdy ktoś woli pisać głupoty na portalu społecznościowym, ale czują się tym dotknięte, bo okazano im lekceważenie.
Do każdego przemawia na ogół więcej niż jeden język miłości – jeden z pięciu faktycznie jest najważniejszy, ale liczą się także i pozostałe. Dlatego warto sprawdzić, co ceni się samemu i jak okazywanie miłości rozumie ukochany czy małżonek. Pomocne w określeniu języka miłości może być udzielenie odpowiedzi na trzy pytania: w jaki sposób wyrażam miłość do innych? Na co najbardziej się skarżę? I czego najczęściej oczekuję? I na koniec warto jeszcze powiedzieć o tym narzeczonemu czy małżonkowi, a także poznać jego potrzeby, by wyrazić mu miłość w języku, który najlepiej zrozumie.
źródło: slubosfera
Gdy poznasz podstawowy język miłości swojego partnera i nauczysz się nim posługiwać, odkryjesz klucz do długiego i pełnego miłości związku małżeńskiego. Miłość nie musi zanikać po ślubie, jednak by ją zatrzymać, musimy się nauczyć wyrażać ją w sposób zrozumiały dla naszego partnera.
Nie możemy polegać na swoim sposobie wyrażania miłości, bo współmałżonek może go nie rozumieć. Jeśli chcemy, aby czuł się kochany, musimy wyrażać miłość w sposób, który jemu jest najbliższy. Nic nie wpływa na związek dwojga ludzi tak bardzo, jak zaspokajanie ich potrzeb emocjonalnych - zwłaszcza potrzeby miłości.
Jeśli nauczę się języka miłości mojej żony i będę się nim często posługiwał, ona będzie czuła się kochana. Kiedy minie okres ślepego zakochania, nie doświadczy rozczarowania, ponieważ będzie napełniona miłością. A kiedy ona zrobi to samo, również moje potrzeby emocjonalne będą zaspokojone, a nasze małżeństwo będzie rozkwitało.
Źródło: lubimyczytac.pl
źródło: slubosfera
Miłość można wyrazić na bardzo wiele sposobów, ale dr Gary Chapman pogrupował je w pięciu kategoriach i tak powstało pięć języków miłości...
Każdy z nas ma swój język miłości – czyli sposób, w jaki wyraża uczucie do drugiej osoby. Także w małżeństwie języki miłości są indywidualne – na ogół różne, czyli żona inaczej okazuje miłość i pragnie ją otrzymywać niż jej mąż. To jest normalne i nie świadczy niedobrze o małżonkach ani też nie skazuje związku na niepowodzenie – dr Chapman przez ponad trzydzieści lat zajmował się doradzaniem małżonkom, którzy gubili się we wzajemnym rozpoznaniu języków miłości. Warto jednak wiedzieć, jaki język miłości samemu najwyżej się ceni i w jaki sposób najlepiej okazać uczucie drugiej osobie.
Języków miłości jest pięć, bo miłość można wyrazić poprzez: słowo, dotyk, prezent, pomoc i czas.
1. Mów do mnie czule
Słowo uznania, podziwu, wsparcia, a także rozmowa, w której osoby wsłuchują się w swe zdanie, jest sposobem na okazanie miłości. Dla niektórych najwięcej znaczy, gdy doceni się, jak ładnie wyglądają, jak dobrze zaplanowali dzień, jak dobry jest przygotowany przez nich posiłek. Wtedy czują się nie tylko docenione czy podziwiane, ale po prostu kochane.
2. Dotknij mnie
Dotyk, pocałunek, trzymanie za rękę, przytulenie, masaż są dla wielu innych najważniejszym sposobem okazywania miłości, bo są spragnieni bliskości okazanej poprzez czułość. Warto jednak wiedzieć, że czasem do wypełnienia pragnienia doświadczenia miłości wystarczy drobny gest jak pogłaskanie po policzku.
3. Serce w podarunku
Ofiarowanie prezentów zawsze było i nadal jest – w wielu kulturach – sposobem okazywania uczuć. Dla wielu to właśnie prezent jest najlepszym sposobem wyrażania miłości – są osoby, które uwielbiają być zaskakiwana nawet bardzo drobnymi prezentami. Podarunek jest bowiem zawsze dowodem tego, że ofiarodawca pamięta – o rocznicach, urodzinach, imieninach...
4. Na pomoc miłości
Sposobem okazania uczuć jest również świadczenie drugiej osobie pomocy – w czynnościach domowych, jak sprzątanie, gotowanie; w zakupach i przyniesieniu ich do domu; w różnych ciężkich czy na wiele sposobów uciążliwych zadaniach, jak załatwienie formalności. Jednak, by być uznaną za okazanie miłości, pomoc ta musi być świadczona z życzliwością i ochotą, a najwięcej ceniona jest ta, o którą nawet nie trzeba prosić, bo druga osoba domyśla się, w jakiej czynności najlepiej może ukochaną osobę wyręczyć.
5. Czas, którego nie liczą zakochani
Nie trzeba im rozrywek w postaci kina czy komputera, wolą po prostu być z drugą osobą, pragną, by poświęcić im trochę uwagi, nawet gdy nic się wtedy nie będzie robić – to ci, dla których najpiękniejszym językiem miłości jest poświęcony im czas. Nie potrzebują być w tym czasie bardzo zabawiane, chodzi jedynie o to, by czuły się zauważone. Nie są zazdrosne, gdy ktoś woli pisać głupoty na portalu społecznościowym, ale czują się tym dotknięte, bo okazano im lekceważenie.
Do każdego przemawia na ogół więcej niż jeden język miłości – jeden z pięciu faktycznie jest najważniejszy, ale liczą się także i pozostałe. Dlatego warto sprawdzić, co ceni się samemu i jak okazywanie miłości rozumie ukochany czy małżonek. Pomocne w określeniu języka miłości może być udzielenie odpowiedzi na trzy pytania: w jaki sposób wyrażam miłość do innych? Na co najbardziej się skarżę? I czego najczęściej oczekuję? I na koniec warto jeszcze powiedzieć o tym narzeczonemu czy małżonkowi, a także poznać jego potrzeby, by wyrazić mu miłość w języku, który najlepiej zrozumie.
źródło: slubosfera
6 września 2013
Jarosław Kaczyński - Biznes często to przystań ludzi PRL
Źródło i więcej: rzeczypospolita
W Polsce po 1989 r. doszło do zjawiska fatalnego. Charakterystyczny dla komunizmu mechanizm selekcji negatywnej przeniósł się do biznesu. To właśnie biznes stanowił i niestety w wielu przypadkach nadal stanowi przystań dla ludzi dawnego systemu. Ten proces musi zostać odwrócony — mówi w rozmowie z „Rzeczpospolitą” lider PiS Jarosław Kaczyński
Po latach wyczekiwania, PiS na trwałe wrócił na czoło sondaży. Czy w razie dojścia do władzy przeprowadzi pan tak fundamentalne zmiany w państwie, jak to zrobił premier Orban?
Jarosław Kaczyński: Chcemy mieć większość konstytucyjną, aby móc przebudować państwo. Ale zdaję sobie sprawę, że wygranie wyborów z tak znaczną przewagą nad Platformą będzie niebywale trudne. Możemy być skazani na koalicjanta. Jeśli nasi partnerzy koalicyjni uznają, że warto podjąć się wspólnego wysiłku, to będziemy chcieli pójść bardzo daleko. Jeśli takiej woli nie będzie, to konstytucja tworzy pewne ramy, które są nie do przekroczenia. Ale jestem przekonany, że nawet drogą ustawową, albo poprzez decyzje niższego szczebla, można zrobić wiele dobrego. Obecna konstytucja jest naprawdę niedobra. Wchodząc w życie w 1997 r. spetryfikowała ona czysty postkomunizm. Przecież polski aparat państwowy nie został zbudowany do nowa, jest mutacją aparatu komunistycznego.
Odległą mutacją. Przecież zmienił się przez 20 lat.
Tak? Przykład — nigdy nie rozwiązano Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, w którym królują skamieniałe układy personalne z poprzedniej epoki.
Pan by rozwiązał MSW po dojściu do władzy?
Oczywiście.
Będąc premierem, nie zrobił pan tego.
Myśmy mieli taką większość, gdzie była partia klasycznie postkomunistyczna, jaką była Samoobrona. Z nią takich zmian dokonywać się nie dało.
Szefem MSWiA został pana ówczesny najbliższy współpracownik — Ludwik Dorn. Samoobrona nie miała nikogo w kierownictwie tego resortu.
To nie zmienia faktu, że do przeprowadzenia takich zmian trzeba było mieć większość w koalicji. Wracając do nowej Konstytucji — przede wszystkim trzeba wyraźnie z niej zapisać kwestie aksjologiczne. Obecny wstęp [„Obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary" - red.] przypomina sformułowanie z czasów Gomułki: „partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący". To jest całkowicie puste. Aksjologia konstytucji musi być jasna i zakorzeniona w tradycji — Konstytucja powinna się zaczynać wezwaniem „W imię Boga wszechmogącego".
To węgierska analogia, Orban wprowadził Invocatio Dei do nowej konstytucji.
Myśmy o tym mówili wielokrotnie, zanim Orban to zrobił. Konstrukcja państwa to także tworzenie jakości moralnej. Bez tego państwo funkcjonować nie może.
A jeśli ktoś nie wierzy w żadnego Boga?
W Anglii bardzo niewielu ludzi przyznaje się do wiary, a mimo to każde posiedzenie Izby Gmin rozpoczyna się od modlitwy. Bo to jest tradycja. Invocatio Dei miały Konstytucja 3 maja oraz Konstytucja marcowa — kluczowe ustawy zasadnicze w historii Polski. Ja nie chcę budować państwa wyznaniowego, tylko państwo mocno osadzone w polskiej tradycji.
Czas przyjąć do wiadomości, że polityka to sztuka wyboru opartego o zespół wartości ukształtowanych przez tradycje i religię. Tylko tradycja i uczciwość w życiu społecznym gwarantują sukces i rozwój dla wszystkich. Polityka, która nie uwzględnia tradycji i lokalnych uwarunkować staje się jedynie lobbowaniem na rzecz silnych podmiotów gospodarczych - i w konsekwencji przestaje być polityką. Politykowi pozostaje wówczas rola komiwojażera, takiego wiecznego „załatwiacza". Z taką wizją polityki nie chcę mieć nic wspólnego. W moim przekonaniu polityka to służba, która przełożyć się ma bezpośrednio na siłę państwa, a ona z kolei na wzrost jego znaczenia politycznego, gospodarczego potencjału i pomyślność obywateli
Źródło i więcej: rzeczypospolita
W Polsce po 1989 r. doszło do zjawiska fatalnego. Charakterystyczny dla komunizmu mechanizm selekcji negatywnej przeniósł się do biznesu. To właśnie biznes stanowił i niestety w wielu przypadkach nadal stanowi przystań dla ludzi dawnego systemu. Ten proces musi zostać odwrócony — mówi w rozmowie z „Rzeczpospolitą” lider PiS Jarosław Kaczyński
Po latach wyczekiwania, PiS na trwałe wrócił na czoło sondaży. Czy w razie dojścia do władzy przeprowadzi pan tak fundamentalne zmiany w państwie, jak to zrobił premier Orban?
Jarosław Kaczyński: Chcemy mieć większość konstytucyjną, aby móc przebudować państwo. Ale zdaję sobie sprawę, że wygranie wyborów z tak znaczną przewagą nad Platformą będzie niebywale trudne. Możemy być skazani na koalicjanta. Jeśli nasi partnerzy koalicyjni uznają, że warto podjąć się wspólnego wysiłku, to będziemy chcieli pójść bardzo daleko. Jeśli takiej woli nie będzie, to konstytucja tworzy pewne ramy, które są nie do przekroczenia. Ale jestem przekonany, że nawet drogą ustawową, albo poprzez decyzje niższego szczebla, można zrobić wiele dobrego. Obecna konstytucja jest naprawdę niedobra. Wchodząc w życie w 1997 r. spetryfikowała ona czysty postkomunizm. Przecież polski aparat państwowy nie został zbudowany do nowa, jest mutacją aparatu komunistycznego.
Odległą mutacją. Przecież zmienił się przez 20 lat.
Tak? Przykład — nigdy nie rozwiązano Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, w którym królują skamieniałe układy personalne z poprzedniej epoki.
Pan by rozwiązał MSW po dojściu do władzy?
Oczywiście.
Będąc premierem, nie zrobił pan tego.
Myśmy mieli taką większość, gdzie była partia klasycznie postkomunistyczna, jaką była Samoobrona. Z nią takich zmian dokonywać się nie dało.
Szefem MSWiA został pana ówczesny najbliższy współpracownik — Ludwik Dorn. Samoobrona nie miała nikogo w kierownictwie tego resortu.
To nie zmienia faktu, że do przeprowadzenia takich zmian trzeba było mieć większość w koalicji. Wracając do nowej Konstytucji — przede wszystkim trzeba wyraźnie z niej zapisać kwestie aksjologiczne. Obecny wstęp [„Obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary" - red.] przypomina sformułowanie z czasów Gomułki: „partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący". To jest całkowicie puste. Aksjologia konstytucji musi być jasna i zakorzeniona w tradycji — Konstytucja powinna się zaczynać wezwaniem „W imię Boga wszechmogącego".
To węgierska analogia, Orban wprowadził Invocatio Dei do nowej konstytucji.
Myśmy o tym mówili wielokrotnie, zanim Orban to zrobił. Konstrukcja państwa to także tworzenie jakości moralnej. Bez tego państwo funkcjonować nie może.
A jeśli ktoś nie wierzy w żadnego Boga?
W Anglii bardzo niewielu ludzi przyznaje się do wiary, a mimo to każde posiedzenie Izby Gmin rozpoczyna się od modlitwy. Bo to jest tradycja. Invocatio Dei miały Konstytucja 3 maja oraz Konstytucja marcowa — kluczowe ustawy zasadnicze w historii Polski. Ja nie chcę budować państwa wyznaniowego, tylko państwo mocno osadzone w polskiej tradycji.
Czas przyjąć do wiadomości, że polityka to sztuka wyboru opartego o zespół wartości ukształtowanych przez tradycje i religię. Tylko tradycja i uczciwość w życiu społecznym gwarantują sukces i rozwój dla wszystkich. Polityka, która nie uwzględnia tradycji i lokalnych uwarunkować staje się jedynie lobbowaniem na rzecz silnych podmiotów gospodarczych - i w konsekwencji przestaje być polityką. Politykowi pozostaje wówczas rola komiwojażera, takiego wiecznego „załatwiacza". Z taką wizją polityki nie chcę mieć nic wspólnego. W moim przekonaniu polityka to służba, która przełożyć się ma bezpośrednio na siłę państwa, a ona z kolei na wzrost jego znaczenia politycznego, gospodarczego potencjału i pomyślność obywateli
Źródło i więcej: rzeczypospolita
3 września 2013
Victor Orban - Polak Węgier dwa...
Źródło: gosc.pl
...a właściwie dwie – przeciwności. Gospodarka Węgier wychodzi z ostrego zakrętu. Nasza, choć jeszcze trzy lata temu była w nieporównywalnie lepszym stanie, zaczyna tracić równowagę. Co się stało?
Polak Węgier dwa... Radek Pietruszka /PAP Premier Orbán odrzucił warunki, na jakich Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Komisja Europejska chciały ratować węgierską gospodarkę. Wprowadził własne reformy. Dzisiaj Węgry to – jak na europejskie standardy – kwitnąca gospodarka
Odpowiedź jest prosta. Tam reformowano, tutaj nie. Jaki jest tego efekt? Może warto najpierw powiedzieć, jak wyglądała ekonomia Warszawy i Budapesztu trzy lata temu.
Fatalne wiano
Viktor Orbán przejął rządy po skompromitowanej ekipie lewicowej trzy lata temu, w 2010 roku. Stan węgierskiej gospodarki był wtedy bardziej niż fatalny. Wzrost gospodarczy był ujemny, deficyt finansów publicznych i dług publiczny tak wysoki, że kraj stał na skraju bankructwa. Już w 2008 roku węgierską gospodarką właściwie przestał rządzić rząd w Budapeszcie, a zaczął Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Instytucja, która w teorii pomaga krajom w kłopocie, w praktyce raczej je uzależnia i wpędza w spiralę zadłużenia. Węgrom wieszczono taką samą przyszłość jak Grecji. Zresztą w wyniku pakietów pomocowych Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Komisji Europejskiej zadłużenie Aten wzrasta, zamiast spadać. Wracając jednak do naszych bratanków Węgrów. Jedną z pierwszych decyzji nowego premiera, Viktora Orbána, było odzyskanie kontroli nad gospodarką. Orbán odrzucił warunki, na jakich Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Komisja Europejska chciały kontynuować program pomocowy. I rozpętała się międzynarodowa awantura. W historii tych instytucji nigdy nie zdarzyło się, by jakikolwiek kraj tak jasno formułował swoje stanowisko. Dotychczas funkcjonowała raczej zasada: płacimy – żądamy. Brukselscy urzędnicy nie potrafili zrozumieć, że premier rządu, który potrzebuje pomocy, stawia jakiekolwiek warunki. A Orbán stawiał. W przekazie publicznym głośno krytykowano reformy strukturalne wprowadzane przez niego na Węgrzech. Mówiono o faszystowskich sposobach, a na niektóre mniej formalne spotkania głów państw Orbána przestano zapraszać.
Niewiele wspominano za to o jego reformach gospodarczych. A to one, a właściwie ich efekty, pokazały, że rację ma Orbán, a nie Komisja Europejska, Fundusz Walutowy i tuzin niesprawnych albo tchórzliwych szefów europejskich rządów.
Niskie podatki
Orbán poszedł na wojnę nie tylko ze strukturami finansowymi i biurokratycznymi współczesnego świata, ale także z inwestorami, którzy mieli na węgierskim rynku pozycję dominującą. Wprowadził kryzysowe opodatkowanie dla banków w wysokości od 0,15 do 0,5 proc. ich sumy bilansowej oraz uzależnione od przychodów opodatkowanie dla sklepów wielkopowierzchniowych (od 0,1 do 2,5 proc.), telekomunikacji (od 2,5 do 6,5 proc.) i energetyki (1,05 proc.). To dodatkowe opodatkowanie wprowadził na ściśle określony okres trzech lat. Orbán nie podnosił jednak podatków dla małych firm. Na Węgrzech CIT (podatek dochodowy od osób prawnych, czyli firm) wynosi 10 proc. To najniższa stawka w całej Unii. Dla porównania w Polsce CIT wynosi prawie dwa razy więcej, bo 19 proc. Orbán był zdania, że to właśnie niewielkie firmy, a nie duży biznes mający dominującą pozycję, pociągną gospodarkę do przodu. Być może widział, jak pozytywny wpływ na polską gospodarkę mają niewielkie firmy. To one uratowały nas przed zatonięciem, gdy wiele krajów europejskich wpadło w kłopoty w pierwszych latach kryzysu. Tyle tylko, że polskie firmy muszą płacić prawie dwukrotnie wyższe podatki niż firmy na Węgrzech. Niskie podatki dla firm to niejedyny pomysł Orbána na rozruszanie gospodarki. Drugim były niskie podatki dla rodzin. Na Węgrzech stawka podatku dochodowego dla osób fizycznych (PIT) wynosi 16 proc. (w Polsce 18 i 32 proc.). Orban zdecydował się na wprowadzenie bardzo wysokiej ulgi prorodzinnej. Wyszedł z założenia, że pieniądze, które zostaną w kieszeniach obywateli, zostaną wydane, a wzrost konsumpcji wpłynie pozytywnie na wzrost gospodarczy. Węgierska ulga prorodzinna jest wielokrotnie wyższa niż polska. Rodzina z trojgiem dzieci na Węgrzech może odliczyć rocznie od podatku w przeliczeniu na złote około 17 tys. zł. Polska rodzina z trójką dzieci może odliczyć niecałe 3500 zł.
Jedna kwitnie, druga więdnie
Na Węgrzech wydłużono też wiek emerytalny (z 62 lat do 65) oraz ograniczono niektóre wydatki na politykę społeczną. Największy finansowy zysk budżetu był jednak związany z reformą ubezpieczeń emerytalnych. Do 2010 roku na Węgrzech działał system podobny jak w Polsce. Składka odprowadzana od dochodów częściowo trafiała do państwowego funduszu (podobnego do naszego ZUS-u), a reszta była kierowana na konta prywatnych funduszy emerytalnych. Orbán tę zasadę zmienił. Dał wybór. Albo węgierski odpowiednik ZUS, albo fundusze prywatne. Ci, którzy zdecydują się na fundusze prywatne, automatycznie rezygnują z państwowej emerytury. Jak się okazało, przeważająca część Węgrów (ponad 90 proc.) zdecydowała się przenieść do odpowiedników naszych OFE. A to drastycznie obniżyło wydatki budżetu na dofinansowanie państwowego systemu emerytalnego. Viktor Orbán wykupił też pakiety kontrolne w strategicznych dla węgierskiej gospodarki branżach. Tak było np. z pakietem kontrolnym koncernu naftowego MOL, który już mieli przejąć Rosjanie. Dzisiaj Węgry to – jak na europejskie warunki – kwitnąca gospodarka.
Po zaledwie trzech latach reform, wzrost PKB w I kwartale 2013 roku wynosi 0,7 proc. Deficyt finansów publicznych w 2012 roku to zaledwie 1,9 proc. PKB. Komisja Europejska przed kilkunastoma dniami przestała obejmować Budapeszt tzw. procedurą nadmiernego deficytu. Niestety, Polska dalej tą procedurą jest objęta, i jeszcze długo pozostanie. Bo choć Warszawa miała nieporównywalnie lepszą sytuację gospodarczą niż Budapeszt, z powodu braku reform swoją szansę zaprzepaściła. Gdy Viktor Orbán przejmował ster rządów w 2010 roku, nasza gospodarka wzrastała w tempie niecałych 4 proc. rocznie. Na Węgrzech rok 2009 zakończył się kilkuprocentowym spowolnieniem. Nasz deficyt sektora finansów publicznych wynosił wtedy nieco ponad 2 proc. (wtedy nie byliśmy objęci procedurą nadmiernego deficytu, która wchodzi w życie, gdy deficyt rośnie powyżej 3,5 proc. PKB), a Węgier prawie 5 proc. Dzisiaj proporcje odwróciły się. Nasz budżet ma deficyt planowany na około 3,5 proc. PKB, choć już dzisiaj widać, że te założenia trzeba będzie uaktualnić. Nowelizacja budżetu w Warszawie jest pewna, a wraz z nią podniesienie deficytu do około 4 proc. PKB. Węgry ubiegły rok zakończyły z deficytem na poziomie 1,9 proc. PKB. Nasz wzrost gospodarczy z 4 proc. przed kilkoma laty (a 7 proc. przed 7 laty) spadł do 0,5 proc. PKB w pierwszym kwartale tego roku.
Ciepła woda w kranie to za mało!
Viktor Orbán był uważany za wyrodne dziecko europejskiej polityki. Dlaczego? Bo pokazał, że silną ręką i żelazną konsekwencją można obronić interes swojego kraju. Nie interes polegający na trwaniu, na „ciepłej wodzie w kranie”, tylko ten obliczony na sukces gospodarczy liczony na lata na wspólnym, europejskim rynku, Chyba po prostu nasz rząd nie ma siły na ostre postawienie niektórych spraw. I ochoty. Czy nasi politycy znaleźliby w sobie tyle odwagi, by narazić się międzynarodowym koncernom i instytucjom finansowym? Wielkopowierzchniowe sklepy dalej nie płacą u nas takich podatków jak te małe. Duże koncerny nie płacą takich podatków jak małe firmy, choć to te drugie podtrzymują gospodarkę przy życiu. W systemie emerytalnym panuje bałagan, przez który wypływają z niego miliardy złotych. Prezes jednego z włoskich banków nazwał Węgry Orbána „koszmarem”, gdy ten wprowadził podatek, który płacą inne węgierskie podmioty. Międzynarodowe instytucje alarmowały, że Budapeszt chce nacjonalizować sektor finansowy i zagroziły wyjściem z kraju. Nie wyszła ani jedna. Z Polski międzynarodowe koncerny wychodzą z powodu niepewnej polityki podatkowej czy braku regulacji umożliwiających prowadzenie biznesu. Tak dzieje się np. z koncernami działającymi w sektorze energetycznym i związanym z wydobywaniem surowców naturalnych. O Polsce Tuska na politycznych salonach w Brukseli mówi się dobrze. Bardzo dobrze. Podaje się ją jako przykład. Ale trudno powiedzieć jako przykład czego, bo nasze wskaźniki ekonomiczne są bardzo dalekie od przykładowych. Może i kryzys spowodował tąpnięcie, ale tak jak jedni to tąpnięcie wykorzystali do reformowania, tak my potrafimy wykorzystywać je tylko jako wymówkę do nicnierobienia.
Źródło: gosc.pl
...a właściwie dwie – przeciwności. Gospodarka Węgier wychodzi z ostrego zakrętu. Nasza, choć jeszcze trzy lata temu była w nieporównywalnie lepszym stanie, zaczyna tracić równowagę. Co się stało?
Polak Węgier dwa... Radek Pietruszka /PAP Premier Orbán odrzucił warunki, na jakich Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Komisja Europejska chciały ratować węgierską gospodarkę. Wprowadził własne reformy. Dzisiaj Węgry to – jak na europejskie standardy – kwitnąca gospodarka
Odpowiedź jest prosta. Tam reformowano, tutaj nie. Jaki jest tego efekt? Może warto najpierw powiedzieć, jak wyglądała ekonomia Warszawy i Budapesztu trzy lata temu.
Fatalne wiano
Viktor Orbán przejął rządy po skompromitowanej ekipie lewicowej trzy lata temu, w 2010 roku. Stan węgierskiej gospodarki był wtedy bardziej niż fatalny. Wzrost gospodarczy był ujemny, deficyt finansów publicznych i dług publiczny tak wysoki, że kraj stał na skraju bankructwa. Już w 2008 roku węgierską gospodarką właściwie przestał rządzić rząd w Budapeszcie, a zaczął Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Instytucja, która w teorii pomaga krajom w kłopocie, w praktyce raczej je uzależnia i wpędza w spiralę zadłużenia. Węgrom wieszczono taką samą przyszłość jak Grecji. Zresztą w wyniku pakietów pomocowych Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Komisji Europejskiej zadłużenie Aten wzrasta, zamiast spadać. Wracając jednak do naszych bratanków Węgrów. Jedną z pierwszych decyzji nowego premiera, Viktora Orbána, było odzyskanie kontroli nad gospodarką. Orbán odrzucił warunki, na jakich Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Komisja Europejska chciały kontynuować program pomocowy. I rozpętała się międzynarodowa awantura. W historii tych instytucji nigdy nie zdarzyło się, by jakikolwiek kraj tak jasno formułował swoje stanowisko. Dotychczas funkcjonowała raczej zasada: płacimy – żądamy. Brukselscy urzędnicy nie potrafili zrozumieć, że premier rządu, który potrzebuje pomocy, stawia jakiekolwiek warunki. A Orbán stawiał. W przekazie publicznym głośno krytykowano reformy strukturalne wprowadzane przez niego na Węgrzech. Mówiono o faszystowskich sposobach, a na niektóre mniej formalne spotkania głów państw Orbána przestano zapraszać.
Niewiele wspominano za to o jego reformach gospodarczych. A to one, a właściwie ich efekty, pokazały, że rację ma Orbán, a nie Komisja Europejska, Fundusz Walutowy i tuzin niesprawnych albo tchórzliwych szefów europejskich rządów.
Niskie podatki
Orbán poszedł na wojnę nie tylko ze strukturami finansowymi i biurokratycznymi współczesnego świata, ale także z inwestorami, którzy mieli na węgierskim rynku pozycję dominującą. Wprowadził kryzysowe opodatkowanie dla banków w wysokości od 0,15 do 0,5 proc. ich sumy bilansowej oraz uzależnione od przychodów opodatkowanie dla sklepów wielkopowierzchniowych (od 0,1 do 2,5 proc.), telekomunikacji (od 2,5 do 6,5 proc.) i energetyki (1,05 proc.). To dodatkowe opodatkowanie wprowadził na ściśle określony okres trzech lat. Orbán nie podnosił jednak podatków dla małych firm. Na Węgrzech CIT (podatek dochodowy od osób prawnych, czyli firm) wynosi 10 proc. To najniższa stawka w całej Unii. Dla porównania w Polsce CIT wynosi prawie dwa razy więcej, bo 19 proc. Orbán był zdania, że to właśnie niewielkie firmy, a nie duży biznes mający dominującą pozycję, pociągną gospodarkę do przodu. Być może widział, jak pozytywny wpływ na polską gospodarkę mają niewielkie firmy. To one uratowały nas przed zatonięciem, gdy wiele krajów europejskich wpadło w kłopoty w pierwszych latach kryzysu. Tyle tylko, że polskie firmy muszą płacić prawie dwukrotnie wyższe podatki niż firmy na Węgrzech. Niskie podatki dla firm to niejedyny pomysł Orbána na rozruszanie gospodarki. Drugim były niskie podatki dla rodzin. Na Węgrzech stawka podatku dochodowego dla osób fizycznych (PIT) wynosi 16 proc. (w Polsce 18 i 32 proc.). Orban zdecydował się na wprowadzenie bardzo wysokiej ulgi prorodzinnej. Wyszedł z założenia, że pieniądze, które zostaną w kieszeniach obywateli, zostaną wydane, a wzrost konsumpcji wpłynie pozytywnie na wzrost gospodarczy. Węgierska ulga prorodzinna jest wielokrotnie wyższa niż polska. Rodzina z trojgiem dzieci na Węgrzech może odliczyć rocznie od podatku w przeliczeniu na złote około 17 tys. zł. Polska rodzina z trójką dzieci może odliczyć niecałe 3500 zł.
Jedna kwitnie, druga więdnie
Na Węgrzech wydłużono też wiek emerytalny (z 62 lat do 65) oraz ograniczono niektóre wydatki na politykę społeczną. Największy finansowy zysk budżetu był jednak związany z reformą ubezpieczeń emerytalnych. Do 2010 roku na Węgrzech działał system podobny jak w Polsce. Składka odprowadzana od dochodów częściowo trafiała do państwowego funduszu (podobnego do naszego ZUS-u), a reszta była kierowana na konta prywatnych funduszy emerytalnych. Orbán tę zasadę zmienił. Dał wybór. Albo węgierski odpowiednik ZUS, albo fundusze prywatne. Ci, którzy zdecydują się na fundusze prywatne, automatycznie rezygnują z państwowej emerytury. Jak się okazało, przeważająca część Węgrów (ponad 90 proc.) zdecydowała się przenieść do odpowiedników naszych OFE. A to drastycznie obniżyło wydatki budżetu na dofinansowanie państwowego systemu emerytalnego. Viktor Orbán wykupił też pakiety kontrolne w strategicznych dla węgierskiej gospodarki branżach. Tak było np. z pakietem kontrolnym koncernu naftowego MOL, który już mieli przejąć Rosjanie. Dzisiaj Węgry to – jak na europejskie warunki – kwitnąca gospodarka.
Po zaledwie trzech latach reform, wzrost PKB w I kwartale 2013 roku wynosi 0,7 proc. Deficyt finansów publicznych w 2012 roku to zaledwie 1,9 proc. PKB. Komisja Europejska przed kilkunastoma dniami przestała obejmować Budapeszt tzw. procedurą nadmiernego deficytu. Niestety, Polska dalej tą procedurą jest objęta, i jeszcze długo pozostanie. Bo choć Warszawa miała nieporównywalnie lepszą sytuację gospodarczą niż Budapeszt, z powodu braku reform swoją szansę zaprzepaściła. Gdy Viktor Orbán przejmował ster rządów w 2010 roku, nasza gospodarka wzrastała w tempie niecałych 4 proc. rocznie. Na Węgrzech rok 2009 zakończył się kilkuprocentowym spowolnieniem. Nasz deficyt sektora finansów publicznych wynosił wtedy nieco ponad 2 proc. (wtedy nie byliśmy objęci procedurą nadmiernego deficytu, która wchodzi w życie, gdy deficyt rośnie powyżej 3,5 proc. PKB), a Węgier prawie 5 proc. Dzisiaj proporcje odwróciły się. Nasz budżet ma deficyt planowany na około 3,5 proc. PKB, choć już dzisiaj widać, że te założenia trzeba będzie uaktualnić. Nowelizacja budżetu w Warszawie jest pewna, a wraz z nią podniesienie deficytu do około 4 proc. PKB. Węgry ubiegły rok zakończyły z deficytem na poziomie 1,9 proc. PKB. Nasz wzrost gospodarczy z 4 proc. przed kilkoma laty (a 7 proc. przed 7 laty) spadł do 0,5 proc. PKB w pierwszym kwartale tego roku.
Ciepła woda w kranie to za mało!
Viktor Orbán był uważany za wyrodne dziecko europejskiej polityki. Dlaczego? Bo pokazał, że silną ręką i żelazną konsekwencją można obronić interes swojego kraju. Nie interes polegający na trwaniu, na „ciepłej wodzie w kranie”, tylko ten obliczony na sukces gospodarczy liczony na lata na wspólnym, europejskim rynku, Chyba po prostu nasz rząd nie ma siły na ostre postawienie niektórych spraw. I ochoty. Czy nasi politycy znaleźliby w sobie tyle odwagi, by narazić się międzynarodowym koncernom i instytucjom finansowym? Wielkopowierzchniowe sklepy dalej nie płacą u nas takich podatków jak te małe. Duże koncerny nie płacą takich podatków jak małe firmy, choć to te drugie podtrzymują gospodarkę przy życiu. W systemie emerytalnym panuje bałagan, przez który wypływają z niego miliardy złotych. Prezes jednego z włoskich banków nazwał Węgry Orbána „koszmarem”, gdy ten wprowadził podatek, który płacą inne węgierskie podmioty. Międzynarodowe instytucje alarmowały, że Budapeszt chce nacjonalizować sektor finansowy i zagroziły wyjściem z kraju. Nie wyszła ani jedna. Z Polski międzynarodowe koncerny wychodzą z powodu niepewnej polityki podatkowej czy braku regulacji umożliwiających prowadzenie biznesu. Tak dzieje się np. z koncernami działającymi w sektorze energetycznym i związanym z wydobywaniem surowców naturalnych. O Polsce Tuska na politycznych salonach w Brukseli mówi się dobrze. Bardzo dobrze. Podaje się ją jako przykład. Ale trudno powiedzieć jako przykład czego, bo nasze wskaźniki ekonomiczne są bardzo dalekie od przykładowych. Może i kryzys spowodował tąpnięcie, ale tak jak jedni to tąpnięcie wykorzystali do reformowania, tak my potrafimy wykorzystywać je tylko jako wymówkę do nicnierobienia.
Źródło: gosc.pl
18 sierpnia 2013
Robert Mazelanik - 5 sfer ucznia
Źródło i więcej na: Gość.pl
O tym, jak uczyć nie tylko materiału szkolnego, ale także bycia szczęśliwym z Robertem Mazelanikiem, dyrektorem szkoły dla chłopców "Kuźnica", rozmawia Marta Sudnik-Paluch.
Marta Sudnik-Paluch: Ma pan dzieci?
Robert Mazelanik: – Swoich nie. Tutaj mam 12 „synów”... (śmiech).
To zaskakujące, bo posiadanie dzieci jest oczywistą motywacją do poszukiwań i tworzenia samodzielnie szkoły. Skąd w takim razie u Pana taka potrzeba?
– Zajmuję się zawodowo edukacją od 10 lat. Wcześniej zajmowałem się własnością intelektualną jako prawnik. Wtedy spotkałem grupę rodziców, którzy mieli marzenie o szkole podobnej do domu, w której mogliby zapewnić dziecku podobne warunki, jak w rodzinie. Rodzice zainspirowani nauczaniem św. Josemarii Escrivy, założyciela Opus Dei, chcieli stworzyć miejsce, które byłoby szkołą, ale bardziej stanowiłoby przedłużenie domu rodzinnego. I tak powstały szkoły rodzinne. Św. Josemaria zachęcał rodziców żeby – jako pierwsi wychowawcy – brali sprawy w swoje ręce i nie pozostawiali edukacji dzieci jedynie w rękach szkoły.
Czego chcieli uniknąć rodzice, zakładając własną szkołę?
– Dzisiaj zwykłe szkoły raczej chcą się skupić na wynikach, mniej myślą o wychowaniu charakteru. Widać duży regres, jeśli chodzi o wychowanie, co paradoksalnie skutkuje spadkiem poziomu nauczania. Wielu rodziców buntuje się przeciwko tej sytuacji i szuka szkół, które będą kształcić integralnie, nie tylko w wymiarze intelektualnym, ale całościowym. W 2004 roku, z inicjatywy rodziców zrzeszonych w Stowarzyszeniu „Sternik”, powstał w Warszawie pierwszy w Polsce rodzinny zespół szkół i przedszkole. Szkoła „Strumienie” dla dziewcząt i Szkoła „Żagle” dla chłopców, której zostałem dyrektorem. Już po kilku miesiącach zaczęły się do nas zgłaszać grupy inicjatywne rodziców z innych regionów Polski. Również w Katowicach rodziny zaangażowane w Akademii Familijnej, czyli kursach dla rodziców nazywanych żartobliwie "MBA dla Rodziców”, przypatrywały się "Sternikowi". W 2008 roku rodzice otworzyli przedszkole „Węgielek”, a w roku 2011 szkoła stała się naturalną kontynuacją. Powstały dwie – dla dziewcząt i dla chłopców. Moją rolą jest pomagać rodzicom w tworzeniu szkoły rodzinnej. Formalnie jestem dyrektorem, ale tak naprawdę to oni są tutaj najważniejsi. Szkoła ma inny system organizacji niż w zwykłych placówkach edukacyjnych. Wszystko jest oparte o rodzinę. O inicjatywę matek i ojców, którzy dosłownie podejmują się wychowania swoich dzieci. Również rodzice malowali te klasy, przywozili meble, organizowali wszystko.
Jak wygląda w praktyce działanie szkoły?
– Chcemy nie tylko uczyć, ale wspólnie z rodzicami kształtować charakter. W tym wieku jest to głównie nauka dobrych nawyków, z czasem cnót, poprzez pomoc w obowiązkach domowych i nauka służby innym. Uczymy naszych chłopców, żeby dbali o porządek, sprzątali dom, a nawet robili pranie, o ile mama pozwoli... Zasadniczo – żeby podejmowali coraz poważniejsze obowiązki w domu. To udaje się, gdy ojcowie dają dobry przykład, nie zostawiając żon samych z prowadzeniem domu, pomagają swoim synom. Tata jest w stanie najlepiej nauczyć syna, jak się myje toaletę, jak się odkurza, sprząta, by dać trochę odpocząć mamie. W ten sposób osiągamy bardzo dobre wyniki wychowawcze i – co może trochę dziwić – dydaktyczne. Pracowitość procentuje w nauce szkolnej...
Czyli feministki mogą tylko przyklasnąć?
– Wbrew pozorom, wiele osób popierających idee feministyczne bardzo lubi tego typu szkoły. Przykładowo Hilary Clinton jest dużym zwolennikiem szkół dla dziewcząt, opartych o system edukacji zróżnicowanej ze względu na płeć. W szkołach zróżnicowanych uczymy w inny sposób tych samych treści. Chłopcy bardziej uczą się przez ruch, bieganie, współzawodnictwo, zabawę. Dziewczynki w wieku 6–7 lat lepiej potrafią się skupić na pracy intelektualnej. Chłopcy jeszcze w tym wieku chętniej oddają się aktywności fizycznej – bieganie lubią bardziej niż siedzenie.
Czym różnią się Państwa szkoły od innych placówek edukacyjnych?
– Nasz podstawowy wyróżnik to rodzinność i edukacja spersonalizowana, czyli skupienie się na osobie i zapewnienie otoczenia, które umożliwi zrealizowanie maksimum swojego potencjału, możliwości. Dzieje się tak w 5 sferach lub – mówiąc skrótowo – dbamy o ciało, umysł, wolę, rozwój emocjonalny i duchowy. W sferze cielesnej dbamy o to, żeby dzieci miały odpowiednie jedzenie, ruch, odpowiednią ilość snu, intelektualnej – żeby się rozwijały zgodnie ze swoją naturą. Chodzi o to, by np. podsuwać dzieciom odpowiednie lektury, nie infantylizować pewnych treści. Kolejny aspekt to wola, czyli kształtowanie siły charakteru, by np. przemóc swoje kaprysy. Staramy się też, aby emocje nie terroryzowały naszych dzieci, aby rozum i wola panowały nad emocjami. Jest to dziś bardzo trudne nawet dla dorosłych, bo kultura masowa jest kulturą emocji. Wymiar duchowy jest taktowany ze szczególną delikatnością i szacunkiem dla wolności sumienia.
Rozumiem, że każde dziecko ma przygotowaną swoją diagnozę we wszystkich tych sferach.
– Nazywamy to osobistym planem edukacyjnym. Tworzą go de facto rodzice z pomocą tutora. Chodzi o to, żeby na bazie codziennych czynności, zarówno w szkole, jak i w domu, skonstruować plan celów i metod ich osiągania, który będzie odpowiedni dla warunków, w których to dziecko się rozwija. Np. uczeń, który ma problem z punktualnością, będzie miał za zadanie dbanie, żeby coś wydarzyło się punktualnie: w szkole – przypominanie o rozpoczęciu i zakończeniu lekcji, w domu – budzenie rodzeństwa czy przypominanie o posiłkach. Ten sam cel może się powtarzać u kilkorga dzieci, ale powinien być inaczej realizowany. Wszystkie cele i metody omawia się na spotkaniu z tutorem, doradcą rodziny. Wspólnie układają dla dziecka plan, spójny w wymienionych wcześniej 5 sferach. Co 2–3 miesiące odbywają się spotkania, podczas których plan jest oceniany i w miarę potrzeb modyfikowany. Rodzice w domu, a nauczyciele w szkole na bieżąco aktualizują go i uzgadniają z tutorem optymalne dla dziecka rozwiązania praktyczne.
Skoro każdy uczeń ma tak dokładnie opracowany plan rozwoju, czy jest potrzebna edukacja prowadzona oddzielnie dla chłopców i dziewczynek?
– System zróżnicowania edukacji pomaga nam zrealizować OPE, który w perspektywie kilku lub kilkunastu lat składa się na ambitny projekt wychowania i wykształcenia pełnej i dojrzałej osobowości. Można też powiedzieć, że edukacja zróżnicowana chłopców i dziewczynek pozwala realizować ambitne założenia edukacji spersonalizowanej, czyli wychowania pełnego i integralnego, wychowania w cnotach. W szkole mieszanej jest to znacznie trudniejsze dla rodziców i nauczycieli. Ktoś, kto patrzy z perspektywy masowej szkoły, mówi: „Jesteście chyba marzycielami, czy to jest w ogóle realne?”. Naszym zdaniem, to trudne, ale realne, o ile odpowiednio się do tego zabrać. Jeśli na początku wyraźnie zaznaczymy: „Rodzice, jesteście najważniejsi dla swoich dzieci, a ponadto możecie się nauczyć, jak być lepszymi rodzicami” i jeśli pracująca tu kadra widzi, że rodzice są najważniejsi, nie są wrogami, to to powoduje, że możemy marzyć o wysokich celach. Klasy mieszane znacznie trudniej prowadzić niż zróżnicowane. Tu także kluczowa jest rola rodziców. Znam przykłady szkół zróżnicowanych, które nie są szkołami rodzinnymi i tam te atuty nie są tak wyraźne.
Obawy rodziców z reguły wiążą się z pytaniem: "To gdzie mój syn/moja córka nauczą się dobrych kontaktów z rówieśnikami płci przeciwnej? Słyszałam nawet opinie pedagogów, że nauka w klasach jednopłciowych może generować później patologie.
– Jest wiele mitów w tym temacie. Przykładowo – mało kto wie, że uczenie szacunku wobec płci przeciwnej jest znacznie skuteczniejsze w szkołach zróżnicowanych niż mieszanych. Nawet w dobrych szkołach koedukacyjnych, szczególnie w okresie dorastania, trudniej dzisiaj uniknąć niewłaściwych zachowań młodzieży. Często słyszymy o przypadkach pogardy dzieci wobec siebie, a nawet agresji. Oczywiście, nie jest tak, że każda szkoła mieszana skazana jest na porażkę wychowawczą. Niemniej jednak, przy tak silnej erotyzacji społeczeństwa i instrumentalizacji człowieka, a szczególnie ciała kobiety, kiedy społecznie modne stają się wady, nie cnoty, chłopcy nastoletni zaczynają bardzo źle traktować swoje koleżanki. Równocześnie sytuacja części chłopców zagubionych bez pamięci w grach i internecie staje się problemem bez precedensu w historii wychowania. I nawet rodziny, które dbają o dzieci, stają się bezradne. W domu uczą szacunku, a w szkole dziecko otrzymuje odwrotny przekaz. Spotyka nastolatków, którzy eksperymentują z alkoholem, pornografią czy narkotykami. Tak się czasem dzieje nawet w najlepszych szkołach. Te problemy mają bardziej skomplikowane przyczyny, jednak wniosek, potwierdzony latami doświadczeń i wieloma badaniami, jest jednoznaczny: łatwiej nauczyć młode dziewczyny kobiecości bez towarzystwa mniej dojrzałych, rozkrzyczanych, czasami agresywnych kolegów z klasy. I z chłopcami podobnie – uczenie bycia mężczyzną, dżentelmenem, który potrafi być odpowiedzialny, zachować się szarmancko jest łatwiejsze, kiedy dziewcząt, przez jakiś czas, nie ma wokół.
A gdzie, jak nie w szkole, mały chłopiec ma spotkać małą dziewczynkę i nauczyć się wspólnie funkcjonować?
– Na szczęście szkoła to nie wszystko (śmiech). Policzymy: dziecko spędza w szkole mniej niż połowę dni w roku, średnio 6 godzin, pozostały czas ma kontakt z innym środowiskiem niż szkolne. Dziecko spędza maksymalnie 25 proc. swojego czasu w szkole, 75 proc. w środowisku pozaszkolnym, mieszanym. Podwórko, parafia i – przede wszystkim – rodzina są koedukacyjne. Szczególnie dzisiaj, gdy w kulturze zacierane są różnice, a przez to bogactwo różnorodności kobiety i mężczyzny, widzimy – jako rodzice i wychowawcy – potrzebę zapewnienia dzieciom miejsc, gdzie mogą nauczyć się być kobietami i mężczyznami. To, co kiedyś udawało się naturalnie, bez wysiłku, obecnie trzeba zorganizować, trzeba pomóc naszym dzieciom nauczyć się, kim są. Kultura masowa w tym raczej nie pomoże.
Czym różni się edukacja chłopców i dziewcząt?
– Cele są te same, jeśli chodzi o podstawę programową, zatwierdzoną przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Tu się nic nie zmienia, ale rzeczywiście podstawa programowa stanowi zaledwie ok. 30–40 proc. tego, co dzieje się w szkole. Program MEN jest u nas wzbogacany według możliwości każdego dziecka. Przykładowo – chłopcy rozwijają się mniej więcej dwa lata wolniej, jeśli chodzi np. o czytanie i pisanie, dziewczynki potrzebują innych metod i więcej czasu na naukę abstrakcji. Ponadto pozwalamy dzieciom się nauczyć, jak być dobrym człowiekiem, poprzez ciekawe zajęcia, np. pracę w zespole, rozwijanie uzdolnień, wykształcenie poczucia, jakimi są wspaniałymi ludźmi. Szukamy dla każdego dziecka dziedziny, czynności, gdzie jest najlepsze wśród rówieśników, jego mistrzostwa. Chcemy, aby każdy w klasie mógł być w czymś najlepszy. Taka praca przynosi bardzo szybkie efekty – dzieci są zadowolone, bo nie muszą niczego udawać. Nam, prowadzącym szkołę, jest łatwiej. Ma to swoje minusy – prowadzenie szkoły jest droższe, trzeba temu poświęcić więcej czasu, potrzebnego chociażby na rozmowy indywidualne z każdym dzieckiem.
Nie obawia się Pan, że te szkoły w Katowicach nie wyjdą poza inicjatywę tych kilu rodzin, które je założyły?
– Jestem optymistą. To prawda, że szkoły rodzinne są czymś relatywnie nowym w Polsce, ale dynamicznie się rozwijają w prawie wszystkich większych miastach, obecnie w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Szczecinie, Wrocławiu i Gdańsku. Na świecie jest ich ponad 500 i działają od ponad 60 lat w ponad 40 krajach, w ostatnich latach szczególnie dynamicznie rozwijają się w krajach anglosaskich, jak USA i Australia. Do nas zgłaszają się rodzice, którzy chcą kochać swoje dzieci i przy tym sami się rozwijać. Dlatego szkoły rodzinne mają taki sukces frekwencyjny również w Polsce. Myślę, że jest to wynik coraz większej świadomości, jak wiele czynników wpływających na jakość wychowania pochodzi z rodziny. Innymi słowy – coraz częściej rodzice zdają sobie sprawę, jak są potrzebni swoim dzieciom.
Jacy rodzice trafiają do tego typu placówek?
– My mówimy rodzicom wyraźnie na samym początku: „Jeśli chcecie zapisać dziecko tutaj do szkoły, zastanówcie się, jakie cnoty chcecie w sobie wykształcić, a jakich wad chcecie się pozbyć”. To z reguły wywołuje konsternację, bo rodzice, którzy przychodzą na rozmowę wstępną, są przygotowani, że będziemy rozmawiać przede wszystkim o dziecku. Są osoby, które myślą kategoriami: „To jest zbyt intymne, my się nie będziemy dzielić tym, że mąż jest leniwy, a ja jestem zazdrosna, to dziwne, żebyśmy rozmawiali o tych tematach”. Wtedy powoli wyjaśniamy im, że dziecko będzie dokładnie takie, jacy wy jesteście. Jeśli dostanie od was otoczenie, w którym jest zrozumienie, przebaczenie, praca nad sobą, to będzie to najlepsza inwestycja. Rodzice bardzo dobrze wiedzą i czują, że nie chodzi o bycie bez wad. Chodzi o to, żeby się starać. Dziecko widzi wysiłek rodziców i jest wdzięczne za to, uczy się, jak się starać. Wspaniałe efekty wychowawcze, a co za tym idzie – i edukacyjne przychodzą same, siłą przykładu.
Czyli rodzice orientują się, że wszystko zależy od nich?
– Coraz powszechniejsza jest wiedza potwierdzana przez liczne badania, że na małe dzieci ok. 80 proc. wpływu ma właśnie rodzina, a jedynie 20 proc. szkoła. To się potwierdza również u naszych uczniów. Nie prowadzimy selekcji, przyjmujemy wszystkie dzieci danej rodziny, które nie muszą być wybitnie uzdolnione. Ale systematyczną pracą, wspólnym wysiłkiem z rodzicami osiągają często lepsze wyniki niż tzw. zdolniejsze dzieci. One po prostu uczą się u nas solidnej pracy, cierpliwości, systematyczności i innych cnót, które przynoszą z czasem również świetne wyniki dydaktyczne. I trzeba to powiedzieć wprost, że nie jest to jedynie zasługa szkoły. Udaje się to dzięki rodzicom, którzy dzień po dniu uczyli swoich synów i córki, że solidna praca nad sobą przynosi efekty. Tu nie można przegrać, każdy wkład, który się włoży, przyniesie dobry zysk.
Jakie jest zainteresowanie szkołą w Katowicach?
– Szczególnie po Orszaku Trzech Króli w Katowicach zainteresowanie jest coraz większe. Ludzie, którzy tu przychodzą, słyszą o nas wcześniej od innych zadowolonych i zaangażowanych rodziców. System rekrutacji jest również oparty o rodziców. Rodzina zainteresowana szkołą spotyka się z jedną rodziną szkolną, przeważnie w domu, i może dowiedzieć się praktycznie, jak wygląda zaangażowanie rodziców. Dopiero potem następuje spotkanie z dyrektorem. Interesują nas rodziny z inicjatywą, które chcą przeżyć przygodę wychowywania swoich dzieci, dlatego wydaje nam się, że również rodzice najlepiej wytłumaczą rodzicom, o co nam chodzi.
Źródło i więcej na: Gość.pl
O tym, jak uczyć nie tylko materiału szkolnego, ale także bycia szczęśliwym z Robertem Mazelanikiem, dyrektorem szkoły dla chłopców "Kuźnica", rozmawia Marta Sudnik-Paluch.
Marta Sudnik-Paluch: Ma pan dzieci?
Robert Mazelanik: – Swoich nie. Tutaj mam 12 „synów”... (śmiech).
To zaskakujące, bo posiadanie dzieci jest oczywistą motywacją do poszukiwań i tworzenia samodzielnie szkoły. Skąd w takim razie u Pana taka potrzeba?
– Zajmuję się zawodowo edukacją od 10 lat. Wcześniej zajmowałem się własnością intelektualną jako prawnik. Wtedy spotkałem grupę rodziców, którzy mieli marzenie o szkole podobnej do domu, w której mogliby zapewnić dziecku podobne warunki, jak w rodzinie. Rodzice zainspirowani nauczaniem św. Josemarii Escrivy, założyciela Opus Dei, chcieli stworzyć miejsce, które byłoby szkołą, ale bardziej stanowiłoby przedłużenie domu rodzinnego. I tak powstały szkoły rodzinne. Św. Josemaria zachęcał rodziców żeby – jako pierwsi wychowawcy – brali sprawy w swoje ręce i nie pozostawiali edukacji dzieci jedynie w rękach szkoły.
Czego chcieli uniknąć rodzice, zakładając własną szkołę?
– Dzisiaj zwykłe szkoły raczej chcą się skupić na wynikach, mniej myślą o wychowaniu charakteru. Widać duży regres, jeśli chodzi o wychowanie, co paradoksalnie skutkuje spadkiem poziomu nauczania. Wielu rodziców buntuje się przeciwko tej sytuacji i szuka szkół, które będą kształcić integralnie, nie tylko w wymiarze intelektualnym, ale całościowym. W 2004 roku, z inicjatywy rodziców zrzeszonych w Stowarzyszeniu „Sternik”, powstał w Warszawie pierwszy w Polsce rodzinny zespół szkół i przedszkole. Szkoła „Strumienie” dla dziewcząt i Szkoła „Żagle” dla chłopców, której zostałem dyrektorem. Już po kilku miesiącach zaczęły się do nas zgłaszać grupy inicjatywne rodziców z innych regionów Polski. Również w Katowicach rodziny zaangażowane w Akademii Familijnej, czyli kursach dla rodziców nazywanych żartobliwie "MBA dla Rodziców”, przypatrywały się "Sternikowi". W 2008 roku rodzice otworzyli przedszkole „Węgielek”, a w roku 2011 szkoła stała się naturalną kontynuacją. Powstały dwie – dla dziewcząt i dla chłopców. Moją rolą jest pomagać rodzicom w tworzeniu szkoły rodzinnej. Formalnie jestem dyrektorem, ale tak naprawdę to oni są tutaj najważniejsi. Szkoła ma inny system organizacji niż w zwykłych placówkach edukacyjnych. Wszystko jest oparte o rodzinę. O inicjatywę matek i ojców, którzy dosłownie podejmują się wychowania swoich dzieci. Również rodzice malowali te klasy, przywozili meble, organizowali wszystko.
Jak wygląda w praktyce działanie szkoły?
– Chcemy nie tylko uczyć, ale wspólnie z rodzicami kształtować charakter. W tym wieku jest to głównie nauka dobrych nawyków, z czasem cnót, poprzez pomoc w obowiązkach domowych i nauka służby innym. Uczymy naszych chłopców, żeby dbali o porządek, sprzątali dom, a nawet robili pranie, o ile mama pozwoli... Zasadniczo – żeby podejmowali coraz poważniejsze obowiązki w domu. To udaje się, gdy ojcowie dają dobry przykład, nie zostawiając żon samych z prowadzeniem domu, pomagają swoim synom. Tata jest w stanie najlepiej nauczyć syna, jak się myje toaletę, jak się odkurza, sprząta, by dać trochę odpocząć mamie. W ten sposób osiągamy bardzo dobre wyniki wychowawcze i – co może trochę dziwić – dydaktyczne. Pracowitość procentuje w nauce szkolnej...
Czyli feministki mogą tylko przyklasnąć?
– Wbrew pozorom, wiele osób popierających idee feministyczne bardzo lubi tego typu szkoły. Przykładowo Hilary Clinton jest dużym zwolennikiem szkół dla dziewcząt, opartych o system edukacji zróżnicowanej ze względu na płeć. W szkołach zróżnicowanych uczymy w inny sposób tych samych treści. Chłopcy bardziej uczą się przez ruch, bieganie, współzawodnictwo, zabawę. Dziewczynki w wieku 6–7 lat lepiej potrafią się skupić na pracy intelektualnej. Chłopcy jeszcze w tym wieku chętniej oddają się aktywności fizycznej – bieganie lubią bardziej niż siedzenie.
Czym różnią się Państwa szkoły od innych placówek edukacyjnych?
– Nasz podstawowy wyróżnik to rodzinność i edukacja spersonalizowana, czyli skupienie się na osobie i zapewnienie otoczenia, które umożliwi zrealizowanie maksimum swojego potencjału, możliwości. Dzieje się tak w 5 sferach lub – mówiąc skrótowo – dbamy o ciało, umysł, wolę, rozwój emocjonalny i duchowy. W sferze cielesnej dbamy o to, żeby dzieci miały odpowiednie jedzenie, ruch, odpowiednią ilość snu, intelektualnej – żeby się rozwijały zgodnie ze swoją naturą. Chodzi o to, by np. podsuwać dzieciom odpowiednie lektury, nie infantylizować pewnych treści. Kolejny aspekt to wola, czyli kształtowanie siły charakteru, by np. przemóc swoje kaprysy. Staramy się też, aby emocje nie terroryzowały naszych dzieci, aby rozum i wola panowały nad emocjami. Jest to dziś bardzo trudne nawet dla dorosłych, bo kultura masowa jest kulturą emocji. Wymiar duchowy jest taktowany ze szczególną delikatnością i szacunkiem dla wolności sumienia.
Rozumiem, że każde dziecko ma przygotowaną swoją diagnozę we wszystkich tych sferach.
– Nazywamy to osobistym planem edukacyjnym. Tworzą go de facto rodzice z pomocą tutora. Chodzi o to, żeby na bazie codziennych czynności, zarówno w szkole, jak i w domu, skonstruować plan celów i metod ich osiągania, który będzie odpowiedni dla warunków, w których to dziecko się rozwija. Np. uczeń, który ma problem z punktualnością, będzie miał za zadanie dbanie, żeby coś wydarzyło się punktualnie: w szkole – przypominanie o rozpoczęciu i zakończeniu lekcji, w domu – budzenie rodzeństwa czy przypominanie o posiłkach. Ten sam cel może się powtarzać u kilkorga dzieci, ale powinien być inaczej realizowany. Wszystkie cele i metody omawia się na spotkaniu z tutorem, doradcą rodziny. Wspólnie układają dla dziecka plan, spójny w wymienionych wcześniej 5 sferach. Co 2–3 miesiące odbywają się spotkania, podczas których plan jest oceniany i w miarę potrzeb modyfikowany. Rodzice w domu, a nauczyciele w szkole na bieżąco aktualizują go i uzgadniają z tutorem optymalne dla dziecka rozwiązania praktyczne.
Skoro każdy uczeń ma tak dokładnie opracowany plan rozwoju, czy jest potrzebna edukacja prowadzona oddzielnie dla chłopców i dziewczynek?
– System zróżnicowania edukacji pomaga nam zrealizować OPE, który w perspektywie kilku lub kilkunastu lat składa się na ambitny projekt wychowania i wykształcenia pełnej i dojrzałej osobowości. Można też powiedzieć, że edukacja zróżnicowana chłopców i dziewczynek pozwala realizować ambitne założenia edukacji spersonalizowanej, czyli wychowania pełnego i integralnego, wychowania w cnotach. W szkole mieszanej jest to znacznie trudniejsze dla rodziców i nauczycieli. Ktoś, kto patrzy z perspektywy masowej szkoły, mówi: „Jesteście chyba marzycielami, czy to jest w ogóle realne?”. Naszym zdaniem, to trudne, ale realne, o ile odpowiednio się do tego zabrać. Jeśli na początku wyraźnie zaznaczymy: „Rodzice, jesteście najważniejsi dla swoich dzieci, a ponadto możecie się nauczyć, jak być lepszymi rodzicami” i jeśli pracująca tu kadra widzi, że rodzice są najważniejsi, nie są wrogami, to to powoduje, że możemy marzyć o wysokich celach. Klasy mieszane znacznie trudniej prowadzić niż zróżnicowane. Tu także kluczowa jest rola rodziców. Znam przykłady szkół zróżnicowanych, które nie są szkołami rodzinnymi i tam te atuty nie są tak wyraźne.
Obawy rodziców z reguły wiążą się z pytaniem: "To gdzie mój syn/moja córka nauczą się dobrych kontaktów z rówieśnikami płci przeciwnej? Słyszałam nawet opinie pedagogów, że nauka w klasach jednopłciowych może generować później patologie.
– Jest wiele mitów w tym temacie. Przykładowo – mało kto wie, że uczenie szacunku wobec płci przeciwnej jest znacznie skuteczniejsze w szkołach zróżnicowanych niż mieszanych. Nawet w dobrych szkołach koedukacyjnych, szczególnie w okresie dorastania, trudniej dzisiaj uniknąć niewłaściwych zachowań młodzieży. Często słyszymy o przypadkach pogardy dzieci wobec siebie, a nawet agresji. Oczywiście, nie jest tak, że każda szkoła mieszana skazana jest na porażkę wychowawczą. Niemniej jednak, przy tak silnej erotyzacji społeczeństwa i instrumentalizacji człowieka, a szczególnie ciała kobiety, kiedy społecznie modne stają się wady, nie cnoty, chłopcy nastoletni zaczynają bardzo źle traktować swoje koleżanki. Równocześnie sytuacja części chłopców zagubionych bez pamięci w grach i internecie staje się problemem bez precedensu w historii wychowania. I nawet rodziny, które dbają o dzieci, stają się bezradne. W domu uczą szacunku, a w szkole dziecko otrzymuje odwrotny przekaz. Spotyka nastolatków, którzy eksperymentują z alkoholem, pornografią czy narkotykami. Tak się czasem dzieje nawet w najlepszych szkołach. Te problemy mają bardziej skomplikowane przyczyny, jednak wniosek, potwierdzony latami doświadczeń i wieloma badaniami, jest jednoznaczny: łatwiej nauczyć młode dziewczyny kobiecości bez towarzystwa mniej dojrzałych, rozkrzyczanych, czasami agresywnych kolegów z klasy. I z chłopcami podobnie – uczenie bycia mężczyzną, dżentelmenem, który potrafi być odpowiedzialny, zachować się szarmancko jest łatwiejsze, kiedy dziewcząt, przez jakiś czas, nie ma wokół.
A gdzie, jak nie w szkole, mały chłopiec ma spotkać małą dziewczynkę i nauczyć się wspólnie funkcjonować?
– Na szczęście szkoła to nie wszystko (śmiech). Policzymy: dziecko spędza w szkole mniej niż połowę dni w roku, średnio 6 godzin, pozostały czas ma kontakt z innym środowiskiem niż szkolne. Dziecko spędza maksymalnie 25 proc. swojego czasu w szkole, 75 proc. w środowisku pozaszkolnym, mieszanym. Podwórko, parafia i – przede wszystkim – rodzina są koedukacyjne. Szczególnie dzisiaj, gdy w kulturze zacierane są różnice, a przez to bogactwo różnorodności kobiety i mężczyzny, widzimy – jako rodzice i wychowawcy – potrzebę zapewnienia dzieciom miejsc, gdzie mogą nauczyć się być kobietami i mężczyznami. To, co kiedyś udawało się naturalnie, bez wysiłku, obecnie trzeba zorganizować, trzeba pomóc naszym dzieciom nauczyć się, kim są. Kultura masowa w tym raczej nie pomoże.
Czym różni się edukacja chłopców i dziewcząt?
– Cele są te same, jeśli chodzi o podstawę programową, zatwierdzoną przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Tu się nic nie zmienia, ale rzeczywiście podstawa programowa stanowi zaledwie ok. 30–40 proc. tego, co dzieje się w szkole. Program MEN jest u nas wzbogacany według możliwości każdego dziecka. Przykładowo – chłopcy rozwijają się mniej więcej dwa lata wolniej, jeśli chodzi np. o czytanie i pisanie, dziewczynki potrzebują innych metod i więcej czasu na naukę abstrakcji. Ponadto pozwalamy dzieciom się nauczyć, jak być dobrym człowiekiem, poprzez ciekawe zajęcia, np. pracę w zespole, rozwijanie uzdolnień, wykształcenie poczucia, jakimi są wspaniałymi ludźmi. Szukamy dla każdego dziecka dziedziny, czynności, gdzie jest najlepsze wśród rówieśników, jego mistrzostwa. Chcemy, aby każdy w klasie mógł być w czymś najlepszy. Taka praca przynosi bardzo szybkie efekty – dzieci są zadowolone, bo nie muszą niczego udawać. Nam, prowadzącym szkołę, jest łatwiej. Ma to swoje minusy – prowadzenie szkoły jest droższe, trzeba temu poświęcić więcej czasu, potrzebnego chociażby na rozmowy indywidualne z każdym dzieckiem.
Nie obawia się Pan, że te szkoły w Katowicach nie wyjdą poza inicjatywę tych kilu rodzin, które je założyły?
– Jestem optymistą. To prawda, że szkoły rodzinne są czymś relatywnie nowym w Polsce, ale dynamicznie się rozwijają w prawie wszystkich większych miastach, obecnie w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Szczecinie, Wrocławiu i Gdańsku. Na świecie jest ich ponad 500 i działają od ponad 60 lat w ponad 40 krajach, w ostatnich latach szczególnie dynamicznie rozwijają się w krajach anglosaskich, jak USA i Australia. Do nas zgłaszają się rodzice, którzy chcą kochać swoje dzieci i przy tym sami się rozwijać. Dlatego szkoły rodzinne mają taki sukces frekwencyjny również w Polsce. Myślę, że jest to wynik coraz większej świadomości, jak wiele czynników wpływających na jakość wychowania pochodzi z rodziny. Innymi słowy – coraz częściej rodzice zdają sobie sprawę, jak są potrzebni swoim dzieciom.
Jacy rodzice trafiają do tego typu placówek?
– My mówimy rodzicom wyraźnie na samym początku: „Jeśli chcecie zapisać dziecko tutaj do szkoły, zastanówcie się, jakie cnoty chcecie w sobie wykształcić, a jakich wad chcecie się pozbyć”. To z reguły wywołuje konsternację, bo rodzice, którzy przychodzą na rozmowę wstępną, są przygotowani, że będziemy rozmawiać przede wszystkim o dziecku. Są osoby, które myślą kategoriami: „To jest zbyt intymne, my się nie będziemy dzielić tym, że mąż jest leniwy, a ja jestem zazdrosna, to dziwne, żebyśmy rozmawiali o tych tematach”. Wtedy powoli wyjaśniamy im, że dziecko będzie dokładnie takie, jacy wy jesteście. Jeśli dostanie od was otoczenie, w którym jest zrozumienie, przebaczenie, praca nad sobą, to będzie to najlepsza inwestycja. Rodzice bardzo dobrze wiedzą i czują, że nie chodzi o bycie bez wad. Chodzi o to, żeby się starać. Dziecko widzi wysiłek rodziców i jest wdzięczne za to, uczy się, jak się starać. Wspaniałe efekty wychowawcze, a co za tym idzie – i edukacyjne przychodzą same, siłą przykładu.
Czyli rodzice orientują się, że wszystko zależy od nich?
– Coraz powszechniejsza jest wiedza potwierdzana przez liczne badania, że na małe dzieci ok. 80 proc. wpływu ma właśnie rodzina, a jedynie 20 proc. szkoła. To się potwierdza również u naszych uczniów. Nie prowadzimy selekcji, przyjmujemy wszystkie dzieci danej rodziny, które nie muszą być wybitnie uzdolnione. Ale systematyczną pracą, wspólnym wysiłkiem z rodzicami osiągają często lepsze wyniki niż tzw. zdolniejsze dzieci. One po prostu uczą się u nas solidnej pracy, cierpliwości, systematyczności i innych cnót, które przynoszą z czasem również świetne wyniki dydaktyczne. I trzeba to powiedzieć wprost, że nie jest to jedynie zasługa szkoły. Udaje się to dzięki rodzicom, którzy dzień po dniu uczyli swoich synów i córki, że solidna praca nad sobą przynosi efekty. Tu nie można przegrać, każdy wkład, który się włoży, przyniesie dobry zysk.
Jakie jest zainteresowanie szkołą w Katowicach?
– Szczególnie po Orszaku Trzech Króli w Katowicach zainteresowanie jest coraz większe. Ludzie, którzy tu przychodzą, słyszą o nas wcześniej od innych zadowolonych i zaangażowanych rodziców. System rekrutacji jest również oparty o rodziców. Rodzina zainteresowana szkołą spotyka się z jedną rodziną szkolną, przeważnie w domu, i może dowiedzieć się praktycznie, jak wygląda zaangażowanie rodziców. Dopiero potem następuje spotkanie z dyrektorem. Interesują nas rodziny z inicjatywą, które chcą przeżyć przygodę wychowywania swoich dzieci, dlatego wydaje nam się, że również rodzice najlepiej wytłumaczą rodzicom, o co nam chodzi.
Źródło i więcej na: Gość.pl
17 sierpnia 2013
John Pridmore - Gangsterska opowieść
Zarabiałem niewyobrażalne pieniądze. Jako 20-latek miałem własny apartament i samochody sportowe. Ale mimo tego bogactwa i prestiżu czułem się pusty w środku. - mówi John Pridmore w rozmowie z "Gościem Niedzielnym".
Weronika Pomierna: Jak zostaje się gangsterem?
John Pridmore: Każdy ma własną historię. W moim przypadku w dużym stopniu zadecydowały o tym dzieciństwo i to, że pochodzę z rozbitej rodziny. Urodziłem się w Londynie. Jako dziecko zostałem ochrzczony w Kościele katolickim, ale wiara w Boga nie była istotnym elementem mojego wychowania. Moja mama jest katoliczką, ale w kościele bywała sporadycznie. Gdy miałem 10 lat, rodzice rozwiedli się. Uznałem, że jeśli już nigdy nikogo nie pokocham, to nikt mnie nie skrzywdzi. Po rozwodzie moja mama zupełnie się załamała, a mój tata, policjant, ponownie się ożenił. Jego druga żona nie należała do najspokojniejszych osób i w moim nowym domu było dużo przemocy. Gdy miałem 13 lat, zacząłem kraść. To było wołanie poranionego człowieka o pomoc. Krzyczałem całym sobą: „Zauważcie mnie!”.
Tata policjant nie był pewnie zachwycony?
Atmosfera w domu była coraz gorsza. Gdy jako 15-latek wylądowałem w poprawczaku, odczułem nawet pewną ulgę, ponieważ opuściłem dom, którego i tak nie mogłem nazwać domem. Wdawałem się w bójki, kradłem. Gdy miałem 19 lat, wylądowałem w więzieniu. Przez 6 miesięcy przebywałem w celi izolacyjnej bez okien. Nie mogłem kontaktować się z innymi więźniami, oglądać telewizji, czytać książek. Mogłem wyjść z celi tylko na godzinę, aby pospacerować wokół pustego placu. W celi izolacyjnej jest trochę tak, jakby patrzyło się nie ustannie na swoje odbicie w lustrze. Nie byłem zachwycony tym, co w nim widziałem. Chciałem nawet odebrać sobie życie, ale Bóg był wtedy przy mnie i ochronił mnie przed tą decyzją.
Gdy wyszedłeś z więzienia, musiałeś czuć się jak drapieżne zwierzę, które ktoś wypuścił z klatki.
Byłem bardzo agresywny. W więzieniu uczysz się wielu rzeczy, nawiązujesz kontakty. Szybko znalazłem pracę jako ochroniarz w londyńskich klubach. Byłem bardzo silny, budziłem respekt. Tam też poznałem ludzi, którzy zaimponowali mi. Gdy wchodzili do klubu, patrzono na nich z szacunkiem. Oni mieli wszystko: najlepsze samochody, narkotyki, po których był najlepszy odlot, i najpiękniejsze dziewczyny. Ja też chciałem, żeby mnie tak szanowano. Zacząłem pracować dla nich. Moim pierwszym zadaniem było sprowadzić do Londynu samochód zaparkowany na odległym o 70 km parkingu.
Bagażnik był pełen towaru dla szefa?
O to lepiej było nie pytać. Zarabiałem niewyobrażalne pieniądze. Jako 20-latek miałem własny apartament i samochody sportowe. Ale mimo tego bogactwa i prestiżu czułem się pusty w środku. Papież Jan Paweł II powiedział kiedyś, że niezależnie, ile człowiek osiągnie, jeśli nie odnajdzie w swoim życiu Jezusa, to nigdy tak naprawdę nie będzie czuł się spełniony. Ja nie znałem wtedy Boga, dlatego próbowałem wypełnić swoje życie czymkolwiek, żeby zapomnieć o pustce, którą czułem w sobie. Alkohol, narkotyki w naprawdę dużych ilościach, seks. Miałem wiele dziewczyn i ogromny problem z czystością. Czasem budziłem się rano koło kobiety i uświadamiałem sobie, że nawet nie wiem, jak ona ma na imię. Jednocześnie tak bardzo bałem się odrzucenia, którego już raz doświadczyłem, że nie umiałem otworzyć się przed drugim człowiekiem. Kiedyś mieszkałem przez pół roku z pewną dziewczyną i po 6 miesiącach nie wiedziała o mnie więcej niż w dniu, kiedy się wprowadziła. W moim życiu było coraz więcej przemocy. Gdy wychodziłem z domu, zakładałem długi płaszcz ze specjalnymi kieszeniami na kastety i maczetę. Moje życie było naprawdę pokręcone. Rano oglądałem „Domek na prerii” i wzruszałem się do łez, a po południu kopałem człowieka leżącego na chodniku..........
Żródło i więcej na: Gość
Weronika Pomierna: Jak zostaje się gangsterem?
John Pridmore: Każdy ma własną historię. W moim przypadku w dużym stopniu zadecydowały o tym dzieciństwo i to, że pochodzę z rozbitej rodziny. Urodziłem się w Londynie. Jako dziecko zostałem ochrzczony w Kościele katolickim, ale wiara w Boga nie była istotnym elementem mojego wychowania. Moja mama jest katoliczką, ale w kościele bywała sporadycznie. Gdy miałem 10 lat, rodzice rozwiedli się. Uznałem, że jeśli już nigdy nikogo nie pokocham, to nikt mnie nie skrzywdzi. Po rozwodzie moja mama zupełnie się załamała, a mój tata, policjant, ponownie się ożenił. Jego druga żona nie należała do najspokojniejszych osób i w moim nowym domu było dużo przemocy. Gdy miałem 13 lat, zacząłem kraść. To było wołanie poranionego człowieka o pomoc. Krzyczałem całym sobą: „Zauważcie mnie!”.
Tata policjant nie był pewnie zachwycony?
Atmosfera w domu była coraz gorsza. Gdy jako 15-latek wylądowałem w poprawczaku, odczułem nawet pewną ulgę, ponieważ opuściłem dom, którego i tak nie mogłem nazwać domem. Wdawałem się w bójki, kradłem. Gdy miałem 19 lat, wylądowałem w więzieniu. Przez 6 miesięcy przebywałem w celi izolacyjnej bez okien. Nie mogłem kontaktować się z innymi więźniami, oglądać telewizji, czytać książek. Mogłem wyjść z celi tylko na godzinę, aby pospacerować wokół pustego placu. W celi izolacyjnej jest trochę tak, jakby patrzyło się nie ustannie na swoje odbicie w lustrze. Nie byłem zachwycony tym, co w nim widziałem. Chciałem nawet odebrać sobie życie, ale Bóg był wtedy przy mnie i ochronił mnie przed tą decyzją.
Gdy wyszedłeś z więzienia, musiałeś czuć się jak drapieżne zwierzę, które ktoś wypuścił z klatki.
Byłem bardzo agresywny. W więzieniu uczysz się wielu rzeczy, nawiązujesz kontakty. Szybko znalazłem pracę jako ochroniarz w londyńskich klubach. Byłem bardzo silny, budziłem respekt. Tam też poznałem ludzi, którzy zaimponowali mi. Gdy wchodzili do klubu, patrzono na nich z szacunkiem. Oni mieli wszystko: najlepsze samochody, narkotyki, po których był najlepszy odlot, i najpiękniejsze dziewczyny. Ja też chciałem, żeby mnie tak szanowano. Zacząłem pracować dla nich. Moim pierwszym zadaniem było sprowadzić do Londynu samochód zaparkowany na odległym o 70 km parkingu.
Bagażnik był pełen towaru dla szefa?
O to lepiej było nie pytać. Zarabiałem niewyobrażalne pieniądze. Jako 20-latek miałem własny apartament i samochody sportowe. Ale mimo tego bogactwa i prestiżu czułem się pusty w środku. Papież Jan Paweł II powiedział kiedyś, że niezależnie, ile człowiek osiągnie, jeśli nie odnajdzie w swoim życiu Jezusa, to nigdy tak naprawdę nie będzie czuł się spełniony. Ja nie znałem wtedy Boga, dlatego próbowałem wypełnić swoje życie czymkolwiek, żeby zapomnieć o pustce, którą czułem w sobie. Alkohol, narkotyki w naprawdę dużych ilościach, seks. Miałem wiele dziewczyn i ogromny problem z czystością. Czasem budziłem się rano koło kobiety i uświadamiałem sobie, że nawet nie wiem, jak ona ma na imię. Jednocześnie tak bardzo bałem się odrzucenia, którego już raz doświadczyłem, że nie umiałem otworzyć się przed drugim człowiekiem. Kiedyś mieszkałem przez pół roku z pewną dziewczyną i po 6 miesiącach nie wiedziała o mnie więcej niż w dniu, kiedy się wprowadziła. W moim życiu było coraz więcej przemocy. Gdy wychodziłem z domu, zakładałem długi płaszcz ze specjalnymi kieszeniami na kastety i maczetę. Moje życie było naprawdę pokręcone. Rano oglądałem „Domek na prerii” i wzruszałem się do łez, a po południu kopałem człowieka leżącego na chodniku..........
Żródło i więcej na: Gość
4 sierpnia 2013
2 sierpnia 2013
Daniel Pelka
Pragnę aby każde dziecko było Kochane i życzę aby Rodziny na Całym Świecie były Bogiem Silne.
Źródło: rp.pl
Więcej na bbc.co.uk
Para Polaków winnych śmierci czterolatka skazana na dożywocie
Sąd postanowił, że dwoje Polaków - 27-letnia Magdalena Ł. i jej 34-letni partner Mariusz K. muszą spędzić w więzieniu co najmniej 30 lat. Uznał zabójstwo za dokonane ze szczególnym okrucieństwem, a zatem wykluczające okoliczności łagodzące
Para została skazana na karę dożywotniego więzienia przez sąd koronny w Birmingham za zabójstwo czteroletniego syna kobiety, z poprzedniego związku.
- Jesteście winni najbardziej poważnego nadużycia zaufania - między dzieckiem a rodzicami - oświadczył sąd w uzasadnieniu wyroku.
Ława przysięgłych uznała, że para winna jest głodzenia, bicia i wymyślnego karania dziecka. W trakcie postępowania wyszło na jaw, że Mariusz K. był trzykrotnie karany przez sądy angielskie za różne przestępstwa i sześciokrotnie aresztowany, m.in. za napady i włamania.
Sprawa wywołała duże poruszenie ze względu na to, że urząd opieki nad dziećmi, policja i szkoła podejrzewały, że chłopiec jest źle traktowany - był wychudzony, posiniaczony i trafił do szpitala ze złamaną ręką - ale nie zdołały zapobiec jego śmierci.
Matka i jej partner wprowadzali w błąd nauczycieli, zapewniając, że Daniel jest stale głodny z powodów genetycznych. Złamanie ręki tłumaczyli wypadkiem przy zabawie w chowanego i upadkiem z kanapy. Rodzina kobiety zapewniała policję, że jest ona troskliwą matką.
Według sędziego dziecko było "systematycznie głodzone". W chwili śmierci jego waga wynosiła około 9,5 kilo.
Władze wszczęły w tej sprawie dochodzenie. Miejscowy poseł Geoffrey Robinson zażądał ustąpienia szefa działu pomocy dzieciom Colina Greena. Robinson chce ustalenia, czy policja nie ponosi winy za to, że Mariusz K. nie został deportowany, mimo że był karany.
Wicepremier Nick Clegg ocenił, że sprawa dowodzi braku koordynacji pomiędzy różnymi służbami odpowiedzialnymi za opiekę nad dziećmi, szkołą i policją, w zapobieganiu przypadkom okrucieństwa wobec dzieci.
Śmierć Daniela została spowodowania przez silny cios w głowę i 19 innych obrażeń. Przed śmiercią chłopiec był zamknięty w ciemnym, ciasnym pokoju przez ponad 30 godzin. Był karmiony solą, trzymany pod wodą, zmuszany do wykonywania wyczerpujących fizycznych ćwiczeń, np. pompek i przysiadów.
- Nie wiem, kogo córka spotkała, co robiła i jakimi motywami się kierowała, ale była zupełnie normalną dziewczyną - powiedziała telewizji Sky mieszkająca w Łodzi matka Ł. - Jolanta.
Źródło: www.rp.pl
Więcej na www.bbc.co.uk
Źródło: rp.pl
Więcej na bbc.co.uk
Para Polaków winnych śmierci czterolatka skazana na dożywocie
Sąd postanowił, że dwoje Polaków - 27-letnia Magdalena Ł. i jej 34-letni partner Mariusz K. muszą spędzić w więzieniu co najmniej 30 lat. Uznał zabójstwo za dokonane ze szczególnym okrucieństwem, a zatem wykluczające okoliczności łagodzące
Para została skazana na karę dożywotniego więzienia przez sąd koronny w Birmingham za zabójstwo czteroletniego syna kobiety, z poprzedniego związku.
- Jesteście winni najbardziej poważnego nadużycia zaufania - między dzieckiem a rodzicami - oświadczył sąd w uzasadnieniu wyroku.
Ława przysięgłych uznała, że para winna jest głodzenia, bicia i wymyślnego karania dziecka. W trakcie postępowania wyszło na jaw, że Mariusz K. był trzykrotnie karany przez sądy angielskie za różne przestępstwa i sześciokrotnie aresztowany, m.in. za napady i włamania.
Sprawa wywołała duże poruszenie ze względu na to, że urząd opieki nad dziećmi, policja i szkoła podejrzewały, że chłopiec jest źle traktowany - był wychudzony, posiniaczony i trafił do szpitala ze złamaną ręką - ale nie zdołały zapobiec jego śmierci.
Matka i jej partner wprowadzali w błąd nauczycieli, zapewniając, że Daniel jest stale głodny z powodów genetycznych. Złamanie ręki tłumaczyli wypadkiem przy zabawie w chowanego i upadkiem z kanapy. Rodzina kobiety zapewniała policję, że jest ona troskliwą matką.
Według sędziego dziecko było "systematycznie głodzone". W chwili śmierci jego waga wynosiła około 9,5 kilo.
Władze wszczęły w tej sprawie dochodzenie. Miejscowy poseł Geoffrey Robinson zażądał ustąpienia szefa działu pomocy dzieciom Colina Greena. Robinson chce ustalenia, czy policja nie ponosi winy za to, że Mariusz K. nie został deportowany, mimo że był karany.
Wicepremier Nick Clegg ocenił, że sprawa dowodzi braku koordynacji pomiędzy różnymi służbami odpowiedzialnymi za opiekę nad dziećmi, szkołą i policją, w zapobieganiu przypadkom okrucieństwa wobec dzieci.
Śmierć Daniela została spowodowania przez silny cios w głowę i 19 innych obrażeń. Przed śmiercią chłopiec był zamknięty w ciemnym, ciasnym pokoju przez ponad 30 godzin. Był karmiony solą, trzymany pod wodą, zmuszany do wykonywania wyczerpujących fizycznych ćwiczeń, np. pompek i przysiadów.
- Nie wiem, kogo córka spotkała, co robiła i jakimi motywami się kierowała, ale była zupełnie normalną dziewczyną - powiedziała telewizji Sky mieszkająca w Łodzi matka Ł. - Jolanta.
Źródło: www.rp.pl
Więcej na www.bbc.co.uk
27 lipca 2013
Węgry - Dobry zwyczaj, od MFW nie pożyczaj
Źródło: pch24
Wszyscy przyzwyczaili się już, że Węgry są w Unii Europejskiej „niepokornym chłopcem”, który nie pozwala deptać swojej suwerenności. Tym razem Międzynarodowy Fundusz Walutowy ma wyjątkowo twardy orzech do zgryzienia. Węgry zapowiedziały bowiem, że chcą nie tylko szybciej spłacić zaciągniętą w MFW pożyczkę, ale i zamknąć jego przedstawicielstwo w Budapeszcie.
Prezes węgierskiego banku centralnego Gyorgy Matolcsy poinformował, że Węgry rozważają szybszą spłatę pożyczki, jaką zaciągnęły w MFW. W liście skierowanym do szefowej MFW Christine Lagarde podziękował jej za udzieloną pomoc, informując zarazem, że Węgry najprawdopodobniej spłacą ostatnią ratę pożyczki w wysokości około 2,2 mld euro przed końcem tego roku, choć termin upływa z końcem marca 2014 r. To jednak nie wszystko. Po spłacie pożyczki dalsze istnienie przedstawicielstwa MFW w Budapeszcie prezes banku centralnego Węgier uważa za niepotrzebne.
Największe wsparcie Węgry otrzymały od MFW w 2008 r., gdy stały na krawędzi bankructwa. Rządzącym wówczas socjalistom z Węgierskiej Partii socjalistycznej MFW, Bank Światowy i instytucje unijne udzieliły kredytu w wysokości 20 mld euro. Jednakże w 2010 r. premier Viktor Orbán zdecydował o nieodnawianiu porozumienia z kierowaną obecnie przez Lagarde instytucją. Orbán wielokrotnie krytykował MFW za metody walki z kryzysem. We wrześniu 2012 r. stwierdził: Lista żądań MFW jest długa i nie jest zgodna z interesami naszego narodu. Nie zamierzamy przeprowadzać głębokich cięć budżetowych, zwłaszcza w szkolnictwie, opiece zdrowotnej i transporcie publicznym. Nie będziemy zmniejszać zasiłków rodzinnych, podwyższać podatku dochodowego i podatku od nieruchomości, zmniejszać emerytur, zwiększać wieku emerytalnego. Nikt nie będzie nam dyktował, co i kiedy mamy prywatyzować. Dodał też, że przyjęcie kolejnych pożyczek od MFW „uderzałoby w węgierskie społeczeństwo”.
Węgry znalazły się na celowniku Brukseli także z innych, niż finansowe, powodów. Na początku lipca bieżącego roku w Parlamencie Europejskim odbyło się głosowanie nad raportem Komisji Europejskiej, krytykującym nowe rozwiązania konstytucyjne na Węgrzech. W raporcie znalazło się 40 wskazówek dla węgierskich władz, jak mają postępować. W raporcie poddano krytyce niektóre rozwiązania konstytucyjne, w tym tzw. czwartą poprawkę, wprowadzoną w tym roku, wezwano do ograniczenia reform konstytucji oraz do regulowania takich dziedzin, jak rodzina, sprawy socjalne, fiskalne i budżetowe zwykłymi ustawami (ergo nad którymi łatwiej przejść do porządku dziennego). Przeciw raportowi głosowała większość polskich europosłów, z wyjątkiem, rzecz jasna, SLD, które w reformach na Węgrzech widzi „zagrożenie dla demokracji”. Europosłowie z innych ugrupowań krytykowali raport za podwójne standardy, nieprawdziwość zarzutów, nieobiektywność, a także „lewicową histerię”.
Unijna komisarz sprawiedliwości Viviane Reding oskarża Węgry o szereg naruszeń unijnych przepisów, w tym zasad demokracji i państwa prawa. Tzw. czwarta poprawka, wprowadzona do węgierskiej konstytucji w marcu tego roku, jest głównym obiektem pretensji ze strony UE. Przewiduje m.in. prawo parlamentu do decydowania, które organizacje wyznaniowe zostaną przez państwo węgierskie uznane jako Kościoły oraz ogranicza kompetencje Sądu Konstytucyjnego. Ponadto poprawka zakazuje prowadzenia kampanii przedwyborczej w mediach komercyjnych, a także umożliwia władzom lokalnym karanie mandatami albo aresztowanie osób bezdomnych przebywających w miejscach publicznych. Poprzedni spór Węgier z UE w zeszłym roku dotyczył ograniczenia niezależności urzędu ds. ochrony danych osobowych i banku centralnego oraz obniżenia obowiązkowego wieku emerytalnego sędziów z 70 do 62 lat.
Węgierski rząd z premierem Orbánem na czele podejmował w niedalekiej przeszłości szereg demonstracyjnych kroków, mających na celu zamanifestowanie wobec władz UE samodzielności Węgier w podejmowaniu dotyczących ich decyzji. Nie inaczej postrzegać należy obecną deklarację prezesa węgierskiego banku centralnego. Nie posiada ona bowiem finansowego, czy też gospodarczego znaczenia, ponieważ pożyczka zostanie przez Węgry spłacona najwyżej pół roku przed przewidzianym terminem. Pociągnęła jednak za sobą, wraz z możliwością zamknięcia przedstawicielstwa MFW, bardzo poważny wydźwięk dyplomatyczny. Oznacza brak zgody na próby globalnego narzucania warunków finansowych i budżetowych, na swoiste centralne planowanie, które próbuje realizować MFW, w myśl tego, co stwierdził w swej książce historyk Uniwersytetu Georgetown, profesor Carroll Quigley: „Elity kapitału finansowego posiadają długoterminowy plan realizacji ostatecznego celu, którym jest kontrola nad światem poprzez ustanowienie jednego systemu finansowego. Ta machina ma być nadzorowana przez małą grupkę, która będzie zdolna rządzić strukturami politycznymi i światową gospodarką (Tragedy & Hope, 1966 r.)”
Joseph Stiglitz, były główny ekonomista Banku Światowego w 2000 r. stwierdził: „Mówi się o nadzwyczajnej arogancji Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Powiada się, że MFW nigdy nie próbował nawet wsłuchać się w głos szukających jego pomocy państw rozwijających się; że polityka MFW jest tajna i niedemokratyczna. Mówi się, że stosowana przez Fundusz gospodarcza „metoda leczenia” bardzo często prowadzi do zaostrzenia istniejących problemów: od rozwoju do stagnacji, od stagnacji do recesji. To wszystko prawda”.
Z ujawnionych przez Stiglitza dokumentów, a także z wydanej w 2004 r. książki Johna Perkinsa „Confessions of an Economic Hit Man” (wydanie polskie „Hit Man. Wyznania ekonomisty od brudnej roboty”, Warszawa 2006) wynika, że MFW żądał od państw ubiegających się o pomoc podpisania umowy zawierającej ponad sto artykułów. Należały do nich zobowiązania sprzedaży kluczowych dla państwa aktywów, jak instalacje wody pitnej, linie kolejowe, elektrownie, firmy telekomunikacyjne, itd. W zamierzeniu miał to być prywatyzacja, choć w praktyce często była przeprowadzana podobnie, jak w Polsce dobry transformacji – majątek państwowy sprzedawany był za bezcen lub po bardzo niskich cenach w zamian za wysokie łapówki dla polityków. Efekty „pomocy” ze strony międzynarodowych instytucji finansowych, w tym MFW, w przypadku Rosji były opłakane – gigantyczna korupcja oraz spadek PKB o połowę wciągnął kraj w głęboką recesję. MFW żądał także narzucenia twardych warunków na rozwijające się rynki finansowe, wymuszał podwyżki cen żywności, czy paliwa oraz powodował gigantyczne zadłużenie państw ubiegających się o pomoc. Jego polityka prowadziła do szeregu zamieszek i manifestacji, m.in. w Indonezji, Boliwii, Ekwadorze i Etiopii.
Niemal dokładnie rok temu, w lipcu, węgierski premier określił MFW jako „instytucję utrudniającą prowadzenie skutecznej polityki gospodarczej”, która „sprzeciwia się wszystkim nowym węgierskim posunięciom”. Charakterystyczny dla tej instytucji międzynarodowej jest sprzeciw wobec samodzielnego kreowania rzeczywistości finansowej i gospodarczej, odmiennego od warunków, które próbuje ona narzucać. Historia udzielonej przez MFW „pomocy” dobitnie wskazuje, że była to raczej niedźwiedzia przysługa, której należałoby się wystrzegać.
Tomasz Tokarski
Źródło: pch24
Wszyscy przyzwyczaili się już, że Węgry są w Unii Europejskiej „niepokornym chłopcem”, który nie pozwala deptać swojej suwerenności. Tym razem Międzynarodowy Fundusz Walutowy ma wyjątkowo twardy orzech do zgryzienia. Węgry zapowiedziały bowiem, że chcą nie tylko szybciej spłacić zaciągniętą w MFW pożyczkę, ale i zamknąć jego przedstawicielstwo w Budapeszcie.
Prezes węgierskiego banku centralnego Gyorgy Matolcsy poinformował, że Węgry rozważają szybszą spłatę pożyczki, jaką zaciągnęły w MFW. W liście skierowanym do szefowej MFW Christine Lagarde podziękował jej za udzieloną pomoc, informując zarazem, że Węgry najprawdopodobniej spłacą ostatnią ratę pożyczki w wysokości około 2,2 mld euro przed końcem tego roku, choć termin upływa z końcem marca 2014 r. To jednak nie wszystko. Po spłacie pożyczki dalsze istnienie przedstawicielstwa MFW w Budapeszcie prezes banku centralnego Węgier uważa za niepotrzebne.
Największe wsparcie Węgry otrzymały od MFW w 2008 r., gdy stały na krawędzi bankructwa. Rządzącym wówczas socjalistom z Węgierskiej Partii socjalistycznej MFW, Bank Światowy i instytucje unijne udzieliły kredytu w wysokości 20 mld euro. Jednakże w 2010 r. premier Viktor Orbán zdecydował o nieodnawianiu porozumienia z kierowaną obecnie przez Lagarde instytucją. Orbán wielokrotnie krytykował MFW za metody walki z kryzysem. We wrześniu 2012 r. stwierdził: Lista żądań MFW jest długa i nie jest zgodna z interesami naszego narodu. Nie zamierzamy przeprowadzać głębokich cięć budżetowych, zwłaszcza w szkolnictwie, opiece zdrowotnej i transporcie publicznym. Nie będziemy zmniejszać zasiłków rodzinnych, podwyższać podatku dochodowego i podatku od nieruchomości, zmniejszać emerytur, zwiększać wieku emerytalnego. Nikt nie będzie nam dyktował, co i kiedy mamy prywatyzować. Dodał też, że przyjęcie kolejnych pożyczek od MFW „uderzałoby w węgierskie społeczeństwo”.
Węgry znalazły się na celowniku Brukseli także z innych, niż finansowe, powodów. Na początku lipca bieżącego roku w Parlamencie Europejskim odbyło się głosowanie nad raportem Komisji Europejskiej, krytykującym nowe rozwiązania konstytucyjne na Węgrzech. W raporcie znalazło się 40 wskazówek dla węgierskich władz, jak mają postępować. W raporcie poddano krytyce niektóre rozwiązania konstytucyjne, w tym tzw. czwartą poprawkę, wprowadzoną w tym roku, wezwano do ograniczenia reform konstytucji oraz do regulowania takich dziedzin, jak rodzina, sprawy socjalne, fiskalne i budżetowe zwykłymi ustawami (ergo nad którymi łatwiej przejść do porządku dziennego). Przeciw raportowi głosowała większość polskich europosłów, z wyjątkiem, rzecz jasna, SLD, które w reformach na Węgrzech widzi „zagrożenie dla demokracji”. Europosłowie z innych ugrupowań krytykowali raport za podwójne standardy, nieprawdziwość zarzutów, nieobiektywność, a także „lewicową histerię”.
Unijna komisarz sprawiedliwości Viviane Reding oskarża Węgry o szereg naruszeń unijnych przepisów, w tym zasad demokracji i państwa prawa. Tzw. czwarta poprawka, wprowadzona do węgierskiej konstytucji w marcu tego roku, jest głównym obiektem pretensji ze strony UE. Przewiduje m.in. prawo parlamentu do decydowania, które organizacje wyznaniowe zostaną przez państwo węgierskie uznane jako Kościoły oraz ogranicza kompetencje Sądu Konstytucyjnego. Ponadto poprawka zakazuje prowadzenia kampanii przedwyborczej w mediach komercyjnych, a także umożliwia władzom lokalnym karanie mandatami albo aresztowanie osób bezdomnych przebywających w miejscach publicznych. Poprzedni spór Węgier z UE w zeszłym roku dotyczył ograniczenia niezależności urzędu ds. ochrony danych osobowych i banku centralnego oraz obniżenia obowiązkowego wieku emerytalnego sędziów z 70 do 62 lat.
Węgierski rząd z premierem Orbánem na czele podejmował w niedalekiej przeszłości szereg demonstracyjnych kroków, mających na celu zamanifestowanie wobec władz UE samodzielności Węgier w podejmowaniu dotyczących ich decyzji. Nie inaczej postrzegać należy obecną deklarację prezesa węgierskiego banku centralnego. Nie posiada ona bowiem finansowego, czy też gospodarczego znaczenia, ponieważ pożyczka zostanie przez Węgry spłacona najwyżej pół roku przed przewidzianym terminem. Pociągnęła jednak za sobą, wraz z możliwością zamknięcia przedstawicielstwa MFW, bardzo poważny wydźwięk dyplomatyczny. Oznacza brak zgody na próby globalnego narzucania warunków finansowych i budżetowych, na swoiste centralne planowanie, które próbuje realizować MFW, w myśl tego, co stwierdził w swej książce historyk Uniwersytetu Georgetown, profesor Carroll Quigley: „Elity kapitału finansowego posiadają długoterminowy plan realizacji ostatecznego celu, którym jest kontrola nad światem poprzez ustanowienie jednego systemu finansowego. Ta machina ma być nadzorowana przez małą grupkę, która będzie zdolna rządzić strukturami politycznymi i światową gospodarką (Tragedy & Hope, 1966 r.)”
Joseph Stiglitz, były główny ekonomista Banku Światowego w 2000 r. stwierdził: „Mówi się o nadzwyczajnej arogancji Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Powiada się, że MFW nigdy nie próbował nawet wsłuchać się w głos szukających jego pomocy państw rozwijających się; że polityka MFW jest tajna i niedemokratyczna. Mówi się, że stosowana przez Fundusz gospodarcza „metoda leczenia” bardzo często prowadzi do zaostrzenia istniejących problemów: od rozwoju do stagnacji, od stagnacji do recesji. To wszystko prawda”.
Z ujawnionych przez Stiglitza dokumentów, a także z wydanej w 2004 r. książki Johna Perkinsa „Confessions of an Economic Hit Man” (wydanie polskie „Hit Man. Wyznania ekonomisty od brudnej roboty”, Warszawa 2006) wynika, że MFW żądał od państw ubiegających się o pomoc podpisania umowy zawierającej ponad sto artykułów. Należały do nich zobowiązania sprzedaży kluczowych dla państwa aktywów, jak instalacje wody pitnej, linie kolejowe, elektrownie, firmy telekomunikacyjne, itd. W zamierzeniu miał to być prywatyzacja, choć w praktyce często była przeprowadzana podobnie, jak w Polsce dobry transformacji – majątek państwowy sprzedawany był za bezcen lub po bardzo niskich cenach w zamian za wysokie łapówki dla polityków. Efekty „pomocy” ze strony międzynarodowych instytucji finansowych, w tym MFW, w przypadku Rosji były opłakane – gigantyczna korupcja oraz spadek PKB o połowę wciągnął kraj w głęboką recesję. MFW żądał także narzucenia twardych warunków na rozwijające się rynki finansowe, wymuszał podwyżki cen żywności, czy paliwa oraz powodował gigantyczne zadłużenie państw ubiegających się o pomoc. Jego polityka prowadziła do szeregu zamieszek i manifestacji, m.in. w Indonezji, Boliwii, Ekwadorze i Etiopii.
Niemal dokładnie rok temu, w lipcu, węgierski premier określił MFW jako „instytucję utrudniającą prowadzenie skutecznej polityki gospodarczej”, która „sprzeciwia się wszystkim nowym węgierskim posunięciom”. Charakterystyczny dla tej instytucji międzynarodowej jest sprzeciw wobec samodzielnego kreowania rzeczywistości finansowej i gospodarczej, odmiennego od warunków, które próbuje ona narzucać. Historia udzielonej przez MFW „pomocy” dobitnie wskazuje, że była to raczej niedźwiedzia przysługa, której należałoby się wystrzegać.
Tomasz Tokarski
Źródło: pch24
4 czerwca 2013
Zaprotestuj przeciwko demoralizacji najmłodszych!
Czy wiesz, że Ministerstwo Edukacji Narodowej wspiera seksualizację dzieci?!
Wyraź sprzeciw wobec planowej deprawacji dzieci! Wyślij pilnie protest!
Protest organizuje Krucjata Młodych. Jest on związany z konferencją, jaką współorganizowało MEN 22 kwietnia br. Jej tematem była prezentacja "standardów edukacji seksualnej w Europie" opracowanych przez Światową Organizację Zdrowia (WHO). Podczas prezentacji, przedstawiono rażąco niemoralne treści, które w przypadku prezentowania ich dzieciom w szkołach - mogłyby mieć znamiona usiłowania popełnienia przestępstwa oraz nakłaniania nieletnich do czynów lubieżnych, o czym mówi art. 200 Kodeksu karnego.
W całej Polsce odbyły się manifestacje przeciwko deprawacji najmłodszych poprzez edukację seksualną. Na pikietach pojawiali się rodzice zatroskani o przyszłość swoich dzieci, ludzie młodsi i starsi, którym leży na sercu moralna kondycja narodu. Wśród przemawiających podczas warszawskiego protestu był m.in. były Marszałek Sejmu Marek Jurek.
Koordynujący protest młodzi katolicy z Krucjaty Młodych zachęcają do wysyłania swoich głosów sprzeciwu do minister Krystyny Szumilas oraz prof. dr hab. Michał Kleibera Prezesa Polskiej Akademii Nauk. Poniżej prezentujemy przykładowy list protestacyjny wraz z adresami email do instytucji odpowiedzialnych za projektowane zmiany.
Protest organizuje Krucjata Młodych. Jest on związany z konferencją, jaką współorganizowało MEN 22 kwietnia br. Jej tematem była prezentacja "standardów edukacji seksualnej w Europie" opracowanych przez Światową Organizację Zdrowia (WHO). Podczas prezentacji, przedstawiono rażąco niemoralne treści, które w przypadku prezentowania ich dzieciom w szkołach - mogłyby mieć znamiona usiłowania popełnienia przestępstwa oraz nakłaniania nieletnich do czynów lubieżnych, o czym mówi art. 200 Kodeksu karnego.
W całej Polsce odbyły się manifestacje przeciwko deprawacji najmłodszych poprzez edukację seksualną. Na pikietach pojawiali się rodzice zatroskani o przyszłość swoich dzieci, ludzie młodsi i starsi, którym leży na sercu moralna kondycja narodu. Wśród przemawiających podczas warszawskiego protestu był m.in. były Marszałek Sejmu Marek Jurek.
Koordynujący protest młodzi katolicy z Krucjaty Młodych zachęcają do wysyłania swoich głosów sprzeciwu do minister Krystyny Szumilas oraz prof. dr hab. Michał Kleibera Prezesa Polskiej Akademii Nauk. Poniżej prezentujemy przykładowy list protestacyjny wraz z adresami email do instytucji odpowiedzialnych za projektowane zmiany.
STOP DEPRAWACJI DZIECI!
WYŚLIJ PILNIE PROTEST! PRZEŚLIJ DALEJ ZNAJOMYM!
WYŚLIJ PROTEST DO:
Szanowna Pani
Krystyna Szumilas
Minister Edukacji Narodowej
sekretariat.bo@men.gov.pl
Prof. dr hab. Michał Kleiber
Prezes Polskiej Akademii Nauk
akademia@pan.pl
kancelaria@pan.pl
PROTEST PRZECIW SEKSUALIZACJI DZIECI W POLSKICH SZKOŁACH
Z wielkim niepokojem i oburzeniem przyjąłem wiadomość o tym, że 22 kwietnia br. Ministerstwo Edukacji Narodowej i Polska Akademia Nauk współorganizowały skandaliczną konferencję. Jej tematem była prezentacja "standardów edukacji seksualnej w Europie" opracowanych przez Światową Organizację Zdrowia (WHO).
Podczas prezentacji przedstawiono rażąco niemoralne treści, które - gdyby prezentowane były dzieciom w szkołach - mogłyby mieć znamiona usiłowania popełnienia przestępstwa oraz nakłaniania nieletnich do czynów lubieżnych (art. 200 Kodeksu karnego). Dowodem na to są tematy prezentowane na tej konferencji: "akceptowalny seks" (dla 6-latków), "komunikowanie się w celu uprawiania przyjemnego seksu" (dla 9- i 12-latków) czy zaopatrywanie się w antykoncepcję (dzieci w wieku 12-15 lat). To, co najbardziej szokuje, to fakt, że według zaprezentowanego raportu WHO "rozwój seksualności rozpoczyna się w momencie urodzenia", toteż edukację w tym zakresie należy rozpocząć przed 4. rokiem życia. Przedstawiciele resortu edukacji narodowej opowiedzieli się za popularyzacją tych skandalicznych treści.
Ministerstwo Edukacji Narodowej wpisuje się w szalejącą na Zachodzie rewolucję seksualną, która niszczy niewinność dzieci i młodzieży oraz rozbudza w nich różne dewiacyjne zachowania. Czy urzędnicy resortu edukacji narodowej chcą brać udział w narażaniu dzieci na deprawację i tworzenie klimatu sprzyjającego seksualnemu wykorzystywaniu nieletnich?
W związku z powyższym, apeluję o jak najszybsze odcięcie się Ministerstwa Edukacji Narodowej od niebezpiecznych eksperymentów społecznych, które omawiano na tej odrażającej konferencji.
Z poważaniem,
(podpis)
(podpis)
1 czerwca 2013
Marsz dla Życia i Rodziny
Źródło: www.marsz.org
Kierunek: Rodzina
Ta niedziela należała do rodzin. Ulicami polskich miast przeszły wielotysięczne, radosne i kolorowe Marsze dla Życia i Rodziny. Ich uczestnicy zwracali uwagę na dramatyczną sytuację demograficzną Polski, a decydentów zachęcali do wprowadzenia takich rozwiązań prawnych, które ułatwiłyby rodzicom decyzję o powiększeniu rodziny. W ciągu roku podwoiła się liczba miast, w których manifestują zwolennicy wartości rodzinnych. W ubiegłym roku Marsze dla Życia i Rodziny zorganizowano w 50 miastach, w tym aż w 107.
Szczęście rodzinne zajmuje niezmiennie pierwsze miejsce wśród najważniejszych wartości, jakimi Polacy kierują się w swoim codziennym życiu. Zdecydowana większość badanych (85%) stoi na stanowisku, że człowiekowi potrzebna jest rodzina, żeby rzeczywiście był szczęśliwy (BS/33/2013). – Badania pokazują, że posiadanie rodziny jest dla nas źródłem dumy i radości, a na Marszach chcemy się tą szczęściem dzielić i zarażać innych – tłumaczy Anna Borkowska-Kniołek, rzeczniczka Marszów.
W tym roku w organizację Marszów dla Życia i Rodziny zaangażowało się 107 ośrodków. Jeszcze dwa lata temu było ich zaledwie 16. W organizację Marszów zaangażowane są setki organizacji pozarządowych. Zdaniem Jarosława Kniołka z Centrum Wspierania Inicjatyw dla Życia i Rodziny, dynamiczny rozwój Ruchu Marszowego wynika z zapotrzebowania społecznego. - Polacy chętnie uczestniczą w Marszach, ponieważ chcą pokazać, że rodzina jest ważna, bo widzą, że w przestrzeni publicznej i wśród decydentów, nie cieszy się ona takim szacunkiem na jaki zasługuje. Dziś główny problem widzimy w braku polityki prorodzinnej. Dlatego oprócz tego, że Marsze mają charakter radosnej fiesty, niosą ze sobą konkretny przekaz – wyjaśnia Kniołek.
W tym roku uczestnicy wydarzenia maszerowali pod hasłem „Kierunek: Rodzina”. - Chcemy zwrócić uwagę na dramatyczną sytuację demograficzną Polski. Prognozy, wskazują, że za 40 lat będzie nas 32 zamiast 38 i pół miliona. Dlatego też chcemy zachęcić Polaków do decydowania się na liczne potomstwo, a u decydentów dopomnieć się o rozwiązania prawne, które ułatwiłyby rodzicom decyzję o powiększeniu rodziny – mówi Jacek Sapa, Prezes Centrum Życia i Rodziny.
Według badań CBOS, tylko 9 proc. Polaków jest zadowolonych z prowadzonej przez państwo polityki prorodzinnej. Dlatego, podczas Marszów dla Życia i Rodziny były zbierane podpisy pod projektem ustawy o ochronie i opiece nad rodziną (tzw. bon wychowawczy) , potrzebne do rejestracji Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej. Celem proponowanego aktu prawnego ma być umacnianie faktycznie rodziny, czyli stałego związku kobiety i mężczyzny wraz z narodzonymi z ich związku dziećmi. Nowy system ma być skuteczniejszy i prostszy niż obecny. Świadczenia mają być bardziej powszechne. Dziś świadczenie przysługuje tylko rodzicom zatrudnionym na umowę o pracę, w wysokości ich dotychczasowego wynagrodzenia i przez krótszy czas. Nowa propozycja ustawowa zakłada, że świadczenie byłoby przyznawane bez względu, czy osoba je otrzymująca wcześniej pracowała czy nie lub jaki miała rodzaj umowy o pracę. Świadczenie byłoby w wysokości minimalnego wynagrodzenia za pracę /na dziś ok. 1600 zł/, wydawane przez okres 24 miesięcy po urodzeniu dziecka. Jedynym warunkiem otrzymywania świadczenia jest to, by rodzice otrzymujący świadczenie byli w związku małżeńskim.
Kierunek: Rodzina
Ta niedziela należała do rodzin. Ulicami polskich miast przeszły wielotysięczne, radosne i kolorowe Marsze dla Życia i Rodziny. Ich uczestnicy zwracali uwagę na dramatyczną sytuację demograficzną Polski, a decydentów zachęcali do wprowadzenia takich rozwiązań prawnych, które ułatwiłyby rodzicom decyzję o powiększeniu rodziny. W ciągu roku podwoiła się liczba miast, w których manifestują zwolennicy wartości rodzinnych. W ubiegłym roku Marsze dla Życia i Rodziny zorganizowano w 50 miastach, w tym aż w 107.
Szczęście rodzinne zajmuje niezmiennie pierwsze miejsce wśród najważniejszych wartości, jakimi Polacy kierują się w swoim codziennym życiu. Zdecydowana większość badanych (85%) stoi na stanowisku, że człowiekowi potrzebna jest rodzina, żeby rzeczywiście był szczęśliwy (BS/33/2013). – Badania pokazują, że posiadanie rodziny jest dla nas źródłem dumy i radości, a na Marszach chcemy się tą szczęściem dzielić i zarażać innych – tłumaczy Anna Borkowska-Kniołek, rzeczniczka Marszów.
W tym roku w organizację Marszów dla Życia i Rodziny zaangażowało się 107 ośrodków. Jeszcze dwa lata temu było ich zaledwie 16. W organizację Marszów zaangażowane są setki organizacji pozarządowych. Zdaniem Jarosława Kniołka z Centrum Wspierania Inicjatyw dla Życia i Rodziny, dynamiczny rozwój Ruchu Marszowego wynika z zapotrzebowania społecznego. - Polacy chętnie uczestniczą w Marszach, ponieważ chcą pokazać, że rodzina jest ważna, bo widzą, że w przestrzeni publicznej i wśród decydentów, nie cieszy się ona takim szacunkiem na jaki zasługuje. Dziś główny problem widzimy w braku polityki prorodzinnej. Dlatego oprócz tego, że Marsze mają charakter radosnej fiesty, niosą ze sobą konkretny przekaz – wyjaśnia Kniołek.
W tym roku uczestnicy wydarzenia maszerowali pod hasłem „Kierunek: Rodzina”. - Chcemy zwrócić uwagę na dramatyczną sytuację demograficzną Polski. Prognozy, wskazują, że za 40 lat będzie nas 32 zamiast 38 i pół miliona. Dlatego też chcemy zachęcić Polaków do decydowania się na liczne potomstwo, a u decydentów dopomnieć się o rozwiązania prawne, które ułatwiłyby rodzicom decyzję o powiększeniu rodziny – mówi Jacek Sapa, Prezes Centrum Życia i Rodziny.
Według badań CBOS, tylko 9 proc. Polaków jest zadowolonych z prowadzonej przez państwo polityki prorodzinnej. Dlatego, podczas Marszów dla Życia i Rodziny były zbierane podpisy pod projektem ustawy o ochronie i opiece nad rodziną (tzw. bon wychowawczy) , potrzebne do rejestracji Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej. Celem proponowanego aktu prawnego ma być umacnianie faktycznie rodziny, czyli stałego związku kobiety i mężczyzny wraz z narodzonymi z ich związku dziećmi. Nowy system ma być skuteczniejszy i prostszy niż obecny. Świadczenia mają być bardziej powszechne. Dziś świadczenie przysługuje tylko rodzicom zatrudnionym na umowę o pracę, w wysokości ich dotychczasowego wynagrodzenia i przez krótszy czas. Nowa propozycja ustawowa zakłada, że świadczenie byłoby przyznawane bez względu, czy osoba je otrzymująca wcześniej pracowała czy nie lub jaki miała rodzaj umowy o pracę. Świadczenie byłoby w wysokości minimalnego wynagrodzenia za pracę /na dziś ok. 1600 zł/, wydawane przez okres 24 miesięcy po urodzeniu dziecka. Jedynym warunkiem otrzymywania świadczenia jest to, by rodzice otrzymujący świadczenie byli w związku małżeńskim.
25 maja 2013
20 kwietnia 2013
Victor Orban - Jeden kraj, dwie wizje
Źródło: obserwatorfinansowy.pl
O Węgrzech znów głośno. Głównym przedmiotem burzliwej dyskusji jest węgierska Konstytucja i jej ostatnie nowelizacje, zdaniem wielu sprzeczne z kryteriami kopenhaskimi UE. Dziś (17.04) debatować na ten temat będzie Parlament Europejski.
Gdyby szukać pojęcia, które najlepiej określiłoby węgierską rzeczywistość, pierwsze które przychodzi na myśl to polaryzacja. Węgrzy się dzielą, także w ocenie procesów gospodarczych. Nade wszystko dzieli ich charyzmatyczny przywódca Victor Orbán, dla którego „podstawą i fundamentem wszystkiego są silne Węgry”.
Cel nadrzędny: interes narodowy
Spory wokół premiera i jego koncepcji nałożyły się na inne, wcześniejsze. Także te historyczne, wynikające z trwale zaznaczonego w węgierskiej rzeczywistości podziału na stołeczną, liberalną i otwartą na świat inteligencję, a bardziej konserwatywne kręgi z prowincji. Dynamiczny, aktywny i wszędobylski premier wywodzi się z tych drugich, choć podstołecznych. Buduje swój program na opozycji do socjalistów i liberałów, którzy rządzili w latach 2002-10 nie tylko z opłakanym skutkiem, ale także, o czym Orbán jest głęboko przekonany, wbrew węgierskim narodowym interesom.
W obronie tego interesu Orbán narzuca Węgrom swą wizję gospodarczą. Problem w tym, że ekonomistą nie jest, od formułowania przez siebie jasnych programów ekonomicznych stronił, dbając o to, by przedstawiał je albo cały gabinet (np. w postaci wielkiego programu inwestycyjnego z marca 2011 r., zmodyfikowanego w kwietniu 2012 r.), albo by prezentowali je jego eksperci ekonomiczni.
Począwszy od jednego z najbliższych współpracowników, ministra gospodarki Györgya Matolcsyego, który teraz został szefem Węgierskiego Banku Narodowego (WNB).
Ale, w co nikt nie wątpi, są to ambitne programy premiera – teraz wprowadzane w życie. Jakie są jego koncepcje?
- dyrektywa pierwsza: wzmocnić naród, wzmocnić kraj, przede wszystkim poprzez dawanie impulsów rozwojowych i ułatwień kredytowych dla własnych przedsiębiorców (co zrobił w pierwszej oficjalnej decyzji G. Matolscy, jako prezes WBN).
- dyrektywa druga jest konsekwencją pierwszej: kraj został zadłużony i podporządkowany obcym interesom. Stąd dyspozycje z października 2010 r., bardzo dobrze wtedy przyjęte przez większość społeczeństwa, by na trzy lata narzucić specjalne „podatki kryzysowe” na obce banki, wielkie centra handlowe, transnarodowe korporacje, szczególnie w sferze telekomunikacji i w sektorze energetycznym.
Pierwszy „program akcji” nowego gabinetu Orbána składał się z aż 29 przedsięwzięć i zapowiadał nową gospodarczą i socjalną rzeczywistość. W tym zakładał m.in. jeden 16-procentowy podatek dochodowy dla obywateli, tworzenie „milionów nowych miejsc pracy”, oszczędności w zarządzaniu po to, by „postawić gospodarkę na nogi i na nowo wprowadzić na Węgrzech bezpieczeństwo socjalne”. Chodziło o to, by „ponownie 10 mln Węgrów czuło się dobrze z tym, że są Węgrami”. Zapowiadał też, oczywiście, szybkie wyjście z zapaści i wzrost.
Kolejny, ważny punkt programowy, to walka z zadłużeniem, w tym długiem publicznym, który w chwili dochodzenia Fideszu – Partii Obywatelskiej do władzy sięgał 83 proc. PKB. Z czasem, także pod naciskiem UE, doszła dyspozycja, by walczyć ze zbyt wysokim deficytem budżetowym (4,6 proc. i 4,3 proc. PKB odpowiednio w latach 2009 i 2010).
Wreszcie – i ten punkt stał się bodaj kluczowy – Orbán postanowił pozbyć się „ideologii bezradnego państwa”, a więc postawił na koncepcję silnego państwa, walczącego o suwerenność. Jak się okazało w praktyce, rozumiał pod tym ideę silnego rządu, koncentrującego w swych rękach pełnię władzy, a równocześnie przejmującego kontrolę nad gospodarką (przy starannym unikaniu pojęcia „renacjonalizacji”).
Plebejusze kontra elity
Stale ulepszany, modyfikowany i pogłębiany (np. o nowy kodeks pracy, wprowadzający koncepcje robót publicznych oraz ograniczający rozmiary świadczeń rentowych) reformatorski pakiet rządu, który – jak pisał Orbán w książce Ojczyzna jest jedna – „stoi po stronie prostych ludzi wobec elity”, równocześnie uderzył w uprzywilejowanych. Albowiem „Węgry cieszyły się pomyślnością zawsze wtedy, kiedy prowadziły politykę plebejską”, polegającą na „wykluczaniu przywilejów”.
Nic dziwnego, że taki zestaw – w ocenie fachowców będący mieszanką państwowego interwencjonizmu, keynesizmu, nacjonalizmu oraz populizmu – wzbudził ostry sprzeciw liberalno-socjalistycznych elit. Nierzadko wspierały je bliskie im kręgi w Europie. Tym mocniej, że premier Orbán, na scenie wewnętrznej, nie poostawiał wątpliwości, że projekt integracji europejskiej w obecnym wydaniu mu nie odpowiada. Albowiem „eksperyment neoliberalny poniósł porażkę w całej Europie”, a „ślepa wiara w omnipotencję rynku zawiodła”.
Podstawowy problem w tym, że program, mający pod wieloma względami racjonalne jądro, wprowadzany jest nadal szybko, niecierpliwie, chaotycznie. Często przynosi skutki odwrotne od zamierzonych. Zwracają na to uwagę bezkompromisowi krytycy polityki rządu, z czasem nazwanej „walką wolnościową” (szabadság harc). Na interesy i walkę o suwerenność nałożyły się emocje. Jak u Lejzorka Rojsztwańca, władze wyrzucają jednych, by przyjmować innych. Wykluczaniu poprzednio uprzywilejowanych służy forsowanie chociażby imperium biznesowego Lajosa Simicski, związanego z Orbánem od lat.
Owszem, deficyt budżetowy w 2012 r. obniżono nawet do 2 proc. (założenie gabinetu na 2013 r. – 2,7 proc.), ale równocześnie – wbrew obietnicom – kraj popadł w recesję (spadek PKB o 1,7 proc. w 2012 r.). Jak przewidują prognozy, wcale nie będzie łatwo z niej wyjść. Najnowsza ocena rynku węgierskiego z marca br., wydana przez MFW podkreśla bowiem, że „spadło zaufanie inwestycyjne, a poziom inwestycji jest najniższy od 10 lat”.
Również pierwotnie założenia co do szybkiej likwidacji długu publicznego idą jak po grudzie. Spadł on tylko nieznacznie, do 79 proc. PKB w 2012 r. a jego faktyczna wysokość jest przedmiotem poważnych kontrowersji, także wśród ekspertów, nie tylko polityków.
Dokumentnie rozbita w wyborach 2010 r. opozycja, mało wyrazista przy charyzmatycznym i dynamicznym Orbánie, widząc, że bezrobocie nie spada, a w sondażach 80 i więcej proc. Węgrów źle widzi przyszłość kraju, zaczęła ostatnio coraz głośniej wyrażać swe negatywne opinie. W parlamencie i na ulicach. Najlepsze, jak dotąd, krytyczne analizy przedstawia poprzedni premier Gordon Bajnai, w istocie ekspert gospodarczy, który jesienią zeszłego roku – niejako z przymusu – stanął na czele szerokiej koalicji „Razem 2014”.
Węgry z Europą, czy poza nią
Bajnai proponuje dalszą budowę Węgier nie w opozycji do UE, MFW i świata zachodniego, z którymi Orbán poszedł na zderzenie. Uważa, że „na rozwój Węgier potrzebne są unijne pieniądze”.
Waga tej deklaracji rośnie szczególnie teraz, gdy kraj ponownie – jak kiedyś przy ustawie medialnej – jest ostro atakowany przez Komisję Europejską (przewodniczący Jose M. Barroso napisał ostatnio do węgierskiego premiera dwa listy ostrzegające). Chodzi o najnowsze nowelizacje tekstu węgierskiej Konstytucji, które zdaniem krytyków podważają system równowagi i kontroli władz, na rzecz silnej egzekutywy. I jak wykazała chociażby niedawna (8-9.04.) debata nt. Węgier w Fundacji Batorego – nowa Konstytucja (weszła w życie 1 stycznia 2012 r.) zamiast Węgrów łączyć, jeszcze bardziej ich dzieli.
Opozycja, choć rozbita, łączy się w jednym – w bezkompromisowej krytyce „systemu Orbána”, o jakim otwarcie mówi, nie stroniąc nawet od złowrogiego pojęcia „Orbanistanu”. O co chodzi, wyjaśnił G. Bajnai w niedawnym wywiadzie dla austriackiego Der Standard: „Fidesz, to silnie prawicowa, sięgająca po środki kapitalizmu państwowego, populistyczna partia. Jej istotą aktualnie jest żądza władzy. Za wszystkimi jej przedsięwzięciami i pomysłami nie ma nic innego, jak kwestia, czy uda się utrzymać władzę – natychmiast i za wszelką cenę”.
Bajnai nie ogranicza się tylko do epitetów i etykietek. Przedkłada też swój gospodarczy program. Powiada, że będzie rozmawiał z bankami, poziom ich opodatkowania „obniży do średniej europejskiej”, a równocześnie zdejmie – wprowadzone niedawno – wszystkie dodatkowe opodatkowania za karty kredytowe czy operacje bankowe. Dalszy rozwój Węgier – jak mówił 7 kwietnia br. – widzi tylko i włącznie w ramach UE, bowiem „leży to w naszym narodowym interesie”.
Innymi słowy, dał jasno do zrozumienia, że Orbán jak najbardziej widzi przyszłość Węgier poza UE, podczas gdy on, Bajnai, absolutnie sobie czegoś takiego nie wyobraża – i całkowicie inaczej definiuje nadrzędne interesy państwa, jego rację stanu. Orbán gdzie tylko może, eksponuje kwestię narodowych interesów.
Bajnai też to robi, ale powołuje się przy tym na słowa, znanego i u nas, wybitnego pisarza Sándora Márai’ego, który stwierdził: „bycie Węgrem, to nie stan, lecz zadanie i oddziaływanie”. W jego ocenie, tylko pozostając aktywnym i wiarygodnym członkiem UE Węgrzy będą mogli egzekwować zasadę „nic o nas, bez nas”, a przy tym „nie wykluczać z pojęcia narodu nikogo”.
W ocenie Bajnaiego, ze względu na przejęcie kontroli przez Fidesz nad wszystkimi instytucjami w państwie (ostatnią był WBN), dzisiejsza opozycja musi nie tylko wygrać następne wybory, zaplanowane na maj 2014 r., ale też – w ich wyniku – dokonać zasadniczej zmiany. I to nie tylko w stosunku do ostatnich trzech lat, ale też poprzedzajacych je lat 20. Albowiem i w jednym, i w drugim przypadku „rządzące elity nie zdały egzaminu”, popłeniały zasadncize błędy.
Otwarte pozostaje pytanie jak opozycja zamierza to zrobić, w sytuacji gdy rządzący Fidesz okopywał się na swoich pozycjach wprowadzając zapisy, by ustawowe zmiany mogły być dokonywane tylko i włącznie kwalifikowaną większością 2/3. Rządząca koalicja (Fidesz tworzy ją z niewielką partią chrześciajńsko-demokratyczną) jeszcze dziś wygrałaby w wyborach ze słabą i rozdrobnioną opozycją.
Źródło: obserwatorfinansowy.pl
O Węgrzech znów głośno. Głównym przedmiotem burzliwej dyskusji jest węgierska Konstytucja i jej ostatnie nowelizacje, zdaniem wielu sprzeczne z kryteriami kopenhaskimi UE. Dziś (17.04) debatować na ten temat będzie Parlament Europejski.
Gdyby szukać pojęcia, które najlepiej określiłoby węgierską rzeczywistość, pierwsze które przychodzi na myśl to polaryzacja. Węgrzy się dzielą, także w ocenie procesów gospodarczych. Nade wszystko dzieli ich charyzmatyczny przywódca Victor Orbán, dla którego „podstawą i fundamentem wszystkiego są silne Węgry”.
Cel nadrzędny: interes narodowy
Spory wokół premiera i jego koncepcji nałożyły się na inne, wcześniejsze. Także te historyczne, wynikające z trwale zaznaczonego w węgierskiej rzeczywistości podziału na stołeczną, liberalną i otwartą na świat inteligencję, a bardziej konserwatywne kręgi z prowincji. Dynamiczny, aktywny i wszędobylski premier wywodzi się z tych drugich, choć podstołecznych. Buduje swój program na opozycji do socjalistów i liberałów, którzy rządzili w latach 2002-10 nie tylko z opłakanym skutkiem, ale także, o czym Orbán jest głęboko przekonany, wbrew węgierskim narodowym interesom.
W obronie tego interesu Orbán narzuca Węgrom swą wizję gospodarczą. Problem w tym, że ekonomistą nie jest, od formułowania przez siebie jasnych programów ekonomicznych stronił, dbając o to, by przedstawiał je albo cały gabinet (np. w postaci wielkiego programu inwestycyjnego z marca 2011 r., zmodyfikowanego w kwietniu 2012 r.), albo by prezentowali je jego eksperci ekonomiczni.
Począwszy od jednego z najbliższych współpracowników, ministra gospodarki Györgya Matolcsyego, który teraz został szefem Węgierskiego Banku Narodowego (WNB).
Ale, w co nikt nie wątpi, są to ambitne programy premiera – teraz wprowadzane w życie. Jakie są jego koncepcje?
- dyrektywa pierwsza: wzmocnić naród, wzmocnić kraj, przede wszystkim poprzez dawanie impulsów rozwojowych i ułatwień kredytowych dla własnych przedsiębiorców (co zrobił w pierwszej oficjalnej decyzji G. Matolscy, jako prezes WBN).
- dyrektywa druga jest konsekwencją pierwszej: kraj został zadłużony i podporządkowany obcym interesom. Stąd dyspozycje z października 2010 r., bardzo dobrze wtedy przyjęte przez większość społeczeństwa, by na trzy lata narzucić specjalne „podatki kryzysowe” na obce banki, wielkie centra handlowe, transnarodowe korporacje, szczególnie w sferze telekomunikacji i w sektorze energetycznym.
Pierwszy „program akcji” nowego gabinetu Orbána składał się z aż 29 przedsięwzięć i zapowiadał nową gospodarczą i socjalną rzeczywistość. W tym zakładał m.in. jeden 16-procentowy podatek dochodowy dla obywateli, tworzenie „milionów nowych miejsc pracy”, oszczędności w zarządzaniu po to, by „postawić gospodarkę na nogi i na nowo wprowadzić na Węgrzech bezpieczeństwo socjalne”. Chodziło o to, by „ponownie 10 mln Węgrów czuło się dobrze z tym, że są Węgrami”. Zapowiadał też, oczywiście, szybkie wyjście z zapaści i wzrost.
Kolejny, ważny punkt programowy, to walka z zadłużeniem, w tym długiem publicznym, który w chwili dochodzenia Fideszu – Partii Obywatelskiej do władzy sięgał 83 proc. PKB. Z czasem, także pod naciskiem UE, doszła dyspozycja, by walczyć ze zbyt wysokim deficytem budżetowym (4,6 proc. i 4,3 proc. PKB odpowiednio w latach 2009 i 2010).
Wreszcie – i ten punkt stał się bodaj kluczowy – Orbán postanowił pozbyć się „ideologii bezradnego państwa”, a więc postawił na koncepcję silnego państwa, walczącego o suwerenność. Jak się okazało w praktyce, rozumiał pod tym ideę silnego rządu, koncentrującego w swych rękach pełnię władzy, a równocześnie przejmującego kontrolę nad gospodarką (przy starannym unikaniu pojęcia „renacjonalizacji”).
Plebejusze kontra elity
Stale ulepszany, modyfikowany i pogłębiany (np. o nowy kodeks pracy, wprowadzający koncepcje robót publicznych oraz ograniczający rozmiary świadczeń rentowych) reformatorski pakiet rządu, który – jak pisał Orbán w książce Ojczyzna jest jedna – „stoi po stronie prostych ludzi wobec elity”, równocześnie uderzył w uprzywilejowanych. Albowiem „Węgry cieszyły się pomyślnością zawsze wtedy, kiedy prowadziły politykę plebejską”, polegającą na „wykluczaniu przywilejów”.
Nic dziwnego, że taki zestaw – w ocenie fachowców będący mieszanką państwowego interwencjonizmu, keynesizmu, nacjonalizmu oraz populizmu – wzbudził ostry sprzeciw liberalno-socjalistycznych elit. Nierzadko wspierały je bliskie im kręgi w Europie. Tym mocniej, że premier Orbán, na scenie wewnętrznej, nie poostawiał wątpliwości, że projekt integracji europejskiej w obecnym wydaniu mu nie odpowiada. Albowiem „eksperyment neoliberalny poniósł porażkę w całej Europie”, a „ślepa wiara w omnipotencję rynku zawiodła”.
Podstawowy problem w tym, że program, mający pod wieloma względami racjonalne jądro, wprowadzany jest nadal szybko, niecierpliwie, chaotycznie. Często przynosi skutki odwrotne od zamierzonych. Zwracają na to uwagę bezkompromisowi krytycy polityki rządu, z czasem nazwanej „walką wolnościową” (szabadság harc). Na interesy i walkę o suwerenność nałożyły się emocje. Jak u Lejzorka Rojsztwańca, władze wyrzucają jednych, by przyjmować innych. Wykluczaniu poprzednio uprzywilejowanych służy forsowanie chociażby imperium biznesowego Lajosa Simicski, związanego z Orbánem od lat.
Owszem, deficyt budżetowy w 2012 r. obniżono nawet do 2 proc. (założenie gabinetu na 2013 r. – 2,7 proc.), ale równocześnie – wbrew obietnicom – kraj popadł w recesję (spadek PKB o 1,7 proc. w 2012 r.). Jak przewidują prognozy, wcale nie będzie łatwo z niej wyjść. Najnowsza ocena rynku węgierskiego z marca br., wydana przez MFW podkreśla bowiem, że „spadło zaufanie inwestycyjne, a poziom inwestycji jest najniższy od 10 lat”.
Również pierwotnie założenia co do szybkiej likwidacji długu publicznego idą jak po grudzie. Spadł on tylko nieznacznie, do 79 proc. PKB w 2012 r. a jego faktyczna wysokość jest przedmiotem poważnych kontrowersji, także wśród ekspertów, nie tylko polityków.
Dokumentnie rozbita w wyborach 2010 r. opozycja, mało wyrazista przy charyzmatycznym i dynamicznym Orbánie, widząc, że bezrobocie nie spada, a w sondażach 80 i więcej proc. Węgrów źle widzi przyszłość kraju, zaczęła ostatnio coraz głośniej wyrażać swe negatywne opinie. W parlamencie i na ulicach. Najlepsze, jak dotąd, krytyczne analizy przedstawia poprzedni premier Gordon Bajnai, w istocie ekspert gospodarczy, który jesienią zeszłego roku – niejako z przymusu – stanął na czele szerokiej koalicji „Razem 2014”.
Węgry z Europą, czy poza nią
Bajnai proponuje dalszą budowę Węgier nie w opozycji do UE, MFW i świata zachodniego, z którymi Orbán poszedł na zderzenie. Uważa, że „na rozwój Węgier potrzebne są unijne pieniądze”.
Waga tej deklaracji rośnie szczególnie teraz, gdy kraj ponownie – jak kiedyś przy ustawie medialnej – jest ostro atakowany przez Komisję Europejską (przewodniczący Jose M. Barroso napisał ostatnio do węgierskiego premiera dwa listy ostrzegające). Chodzi o najnowsze nowelizacje tekstu węgierskiej Konstytucji, które zdaniem krytyków podważają system równowagi i kontroli władz, na rzecz silnej egzekutywy. I jak wykazała chociażby niedawna (8-9.04.) debata nt. Węgier w Fundacji Batorego – nowa Konstytucja (weszła w życie 1 stycznia 2012 r.) zamiast Węgrów łączyć, jeszcze bardziej ich dzieli.
Opozycja, choć rozbita, łączy się w jednym – w bezkompromisowej krytyce „systemu Orbána”, o jakim otwarcie mówi, nie stroniąc nawet od złowrogiego pojęcia „Orbanistanu”. O co chodzi, wyjaśnił G. Bajnai w niedawnym wywiadzie dla austriackiego Der Standard: „Fidesz, to silnie prawicowa, sięgająca po środki kapitalizmu państwowego, populistyczna partia. Jej istotą aktualnie jest żądza władzy. Za wszystkimi jej przedsięwzięciami i pomysłami nie ma nic innego, jak kwestia, czy uda się utrzymać władzę – natychmiast i za wszelką cenę”.
Bajnai nie ogranicza się tylko do epitetów i etykietek. Przedkłada też swój gospodarczy program. Powiada, że będzie rozmawiał z bankami, poziom ich opodatkowania „obniży do średniej europejskiej”, a równocześnie zdejmie – wprowadzone niedawno – wszystkie dodatkowe opodatkowania za karty kredytowe czy operacje bankowe. Dalszy rozwój Węgier – jak mówił 7 kwietnia br. – widzi tylko i włącznie w ramach UE, bowiem „leży to w naszym narodowym interesie”.
Innymi słowy, dał jasno do zrozumienia, że Orbán jak najbardziej widzi przyszłość Węgier poza UE, podczas gdy on, Bajnai, absolutnie sobie czegoś takiego nie wyobraża – i całkowicie inaczej definiuje nadrzędne interesy państwa, jego rację stanu. Orbán gdzie tylko może, eksponuje kwestię narodowych interesów.
Bajnai też to robi, ale powołuje się przy tym na słowa, znanego i u nas, wybitnego pisarza Sándora Márai’ego, który stwierdził: „bycie Węgrem, to nie stan, lecz zadanie i oddziaływanie”. W jego ocenie, tylko pozostając aktywnym i wiarygodnym członkiem UE Węgrzy będą mogli egzekwować zasadę „nic o nas, bez nas”, a przy tym „nie wykluczać z pojęcia narodu nikogo”.
W ocenie Bajnaiego, ze względu na przejęcie kontroli przez Fidesz nad wszystkimi instytucjami w państwie (ostatnią był WBN), dzisiejsza opozycja musi nie tylko wygrać następne wybory, zaplanowane na maj 2014 r., ale też – w ich wyniku – dokonać zasadniczej zmiany. I to nie tylko w stosunku do ostatnich trzech lat, ale też poprzedzajacych je lat 20. Albowiem i w jednym, i w drugim przypadku „rządzące elity nie zdały egzaminu”, popłeniały zasadncize błędy.
Otwarte pozostaje pytanie jak opozycja zamierza to zrobić, w sytuacji gdy rządzący Fidesz okopywał się na swoich pozycjach wprowadzając zapisy, by ustawowe zmiany mogły być dokonywane tylko i włącznie kwalifikowaną większością 2/3. Rządząca koalicja (Fidesz tworzy ją z niewielką partią chrześciajńsko-demokratyczną) jeszcze dziś wygrałaby w wyborach ze słabą i rozdrobnioną opozycją.
Źródło: obserwatorfinansowy.pl
Victor Orban - Słabnie siła lewicowych elit
Źródło: rp.pl
Większość 2/3 głosów w parlamencie nie upoważnia węgierskiej partii rządzącej do dokonywania kontrowersyjnych zmian – tak uważają lewicowi eurodeputowani, których oburza, że parlament w Budapeszcie nie płynie w głównym europejskim nurcie.
Według lewicowych elit liberalna demokracja nie polega bowiem na realizowaniu woli większości wyborców, ale na postępowaniu zgodnie z przykazaniami Daniela Cohn-Bendita i Guya Verhofstadta.
Zachowanie części eurodeputowanych i podążających za nimi mediów jest poważnym objawem kryzysu Unii. Jeśli bowiem mały kraj (a Węgry są państwem niedużym) postanawia działać samodzielnie, niekoniecznie w zgodzie z wolą najbardziej wpływowych, to nieustannie rzucane są mu kłody pod nogi.
Węgry najpierw potępiano za wprowadzanie podatku kryzysowego, m.in. na hipermarkety, czy podatku od transakcji bankowych. To było niezgodne z zasadami demokracji i wolnego rynku. Ale nagle okazało się, że Unia może próbować narzucić horrendalny podatek na obywateli innego małego państwa – Cypru, i to już jest zgodne z europejskimi normami. Więcej – jest to demokratyczne i wolnorynkowe zagranie.
Najpierw węgierscy socjaliści przez lata mogli bezkarnie okradać swoje państwo, a gdy wyszło to na jaw, w Unii nikt się nie oburzył. Nikt nie zaprotestował, gdy socjalistyczne władze okładały pałami niegodzących się z tym procederem węgierskich obywateli. Ryk protestu w Unii podniósł się dopiero wtedy, gdy socjaliści zostali zmiażdżeni w wolnych wyborach przez dość umiarkowaną partię centroprawicową. Wtedy zaangażowani zostali nie tylko lewicowi intelektualiści i media, ale także uruchomiono wszelkie procedury, które mogą utrudnić życie Węgrom i zablokować reformy wprowadzane przez rząd Viktora Orbana.
Tymczasem legitymizacja rządu Orbana jest o niebo większa niż Komisji Europejskiej i wszystkich eurodeputowanych razem wziętych.
Dziś widać już jednak wyraźnie, że siła zacietrzewionych lewicowych elit powoli słabnie. We wtorek Viktor Orban spotkał się z politykami z różnych krajów należących do Europejskiej Partii Ludowej. Precyzyjnie tłumaczył, na czym polegają wprowadzane przez jego ekipę reformy. Na koniec – o zgrozo! – dostał burzę oklasków! Czyżby Europa zaczynała trzeźwieć?
Autor jest prezesem Instytutu Wolności
Źródło: rp.pl
Większość 2/3 głosów w parlamencie nie upoważnia węgierskiej partii rządzącej do dokonywania kontrowersyjnych zmian – tak uważają lewicowi eurodeputowani, których oburza, że parlament w Budapeszcie nie płynie w głównym europejskim nurcie.
Według lewicowych elit liberalna demokracja nie polega bowiem na realizowaniu woli większości wyborców, ale na postępowaniu zgodnie z przykazaniami Daniela Cohn-Bendita i Guya Verhofstadta.
Zachowanie części eurodeputowanych i podążających za nimi mediów jest poważnym objawem kryzysu Unii. Jeśli bowiem mały kraj (a Węgry są państwem niedużym) postanawia działać samodzielnie, niekoniecznie w zgodzie z wolą najbardziej wpływowych, to nieustannie rzucane są mu kłody pod nogi.
Węgry najpierw potępiano za wprowadzanie podatku kryzysowego, m.in. na hipermarkety, czy podatku od transakcji bankowych. To było niezgodne z zasadami demokracji i wolnego rynku. Ale nagle okazało się, że Unia może próbować narzucić horrendalny podatek na obywateli innego małego państwa – Cypru, i to już jest zgodne z europejskimi normami. Więcej – jest to demokratyczne i wolnorynkowe zagranie.
Najpierw węgierscy socjaliści przez lata mogli bezkarnie okradać swoje państwo, a gdy wyszło to na jaw, w Unii nikt się nie oburzył. Nikt nie zaprotestował, gdy socjalistyczne władze okładały pałami niegodzących się z tym procederem węgierskich obywateli. Ryk protestu w Unii podniósł się dopiero wtedy, gdy socjaliści zostali zmiażdżeni w wolnych wyborach przez dość umiarkowaną partię centroprawicową. Wtedy zaangażowani zostali nie tylko lewicowi intelektualiści i media, ale także uruchomiono wszelkie procedury, które mogą utrudnić życie Węgrom i zablokować reformy wprowadzane przez rząd Viktora Orbana.
Tymczasem legitymizacja rządu Orbana jest o niebo większa niż Komisji Europejskiej i wszystkich eurodeputowanych razem wziętych.
Dziś widać już jednak wyraźnie, że siła zacietrzewionych lewicowych elit powoli słabnie. We wtorek Viktor Orban spotkał się z politykami z różnych krajów należących do Europejskiej Partii Ludowej. Precyzyjnie tłumaczył, na czym polegają wprowadzane przez jego ekipę reformy. Na koniec – o zgrozo! – dostał burzę oklasków! Czyżby Europa zaczynała trzeźwieć?
Autor jest prezesem Instytutu Wolności
Źródło: rp.pl
12 kwietnia 2013
Wykład Prof. Półtawskiej w Płomieniu wraz z całą konferencją do posłuchania
Szkołę Podstawową dla Dziewcząt Płomień zaszczyciła swoją obecnością Pani Prof. Wanda Półtawska, wygłaszając konferencję na temat wychowania, rodziny i płciowości człowieka. Podobnie jak dr Jacek Pulikowski na poprzedniej konferencji z cyklu "Kocham i Wymagam", Pani Prof. Póltawska zaczęła od zwrócenia uwagi na cele wychowania. Jest to chęć uformowania człowieka uczciwego, świadomego, że jest dziełem Bożym, zobowiązanego do miłości i wierzącego, tj. stosującego się do Dekalogu.
Człowiek wychowany jest świadomy swego boskiego rodowodu, genealogia Divina, i wie, że nie sama rodzina daje życie, lecz każdego człowieka stwarza sam Bóg, dzieląc się swą stwórczą mocą z ojcem i matką. Ludzie przekazują dzieciom ciało. Ciało zaś jest sanktuarium, do którego ma prawo Stwórca oraz ten spośród ludzi, którego kobieta dostała od Boga, czyli jej małżonek. Ciało jest stworzone do rodzenia, a prawo do jego użycia w tym celu mają rodzice. Tak realizują plan miłości zamierzony przez Stwórcę. Jeżeli miłość małżeńska ma oddać człowieka całego współmałżonkowi, to może się to stać raz. Ten dar siebie samego (nie z siebie samego) implikuje dziewictwo.
Dzisiaj dziewictwo, czystość, jest najbardziej zagrożonym spośród Bożych darów. Współcześnie wielu ludzi zatrzymuje się na kultywowaniu i podziwianiu ciała, co nie prowadzi jednak do szczęścia, a to wskutek choćby faktu niszczenia, starzenia się ciała. Szczęście na ziemi, szczęście w wierze osiąga tylko para, która cały czas żyje Bogiem. Małżonkowie winni się darzyć miłością oblubieńczą, która nie stawia pytania: za co kocham?, ale dlaczego kocham?
Jak zatem wychowywać?
- nauczyć chłopca szacunku wobec wszystkich kobiet, co należy rozumieć jako szacunek okazywany, zależnie od wieku, jak matce, siostrze lub córce.
- wychowywać w tożsamości, czyli w patriotyzmie. Historia Polski jest, jak powiedziała Pani Profesor, wyjątkowa na tle krajów Europy.
- wychowywać przekazując własnym przykładem wzorzec osobowy ojca i matki, pod względem ich ról w rodzinie i wraz z obrazem ich małżeńskiej miłości.
- wychowanie szkolne i rodzinne winno uwzględniać różnice poznawcze i emocjonalne między chłopcami i dziewczętami.
Dlatego tak cenna jest edukacja zróżnicowana.
Pasjonuje nas wychowanie, leży nam na sercu i napędza nas do ciągłej pracy. Dlatego te słowa Pani Profesor spływały na nas jak balsam, jak błogosławieństwo, jak zachęta i nagroda zarazem. Na auli całkowita cisza. Dopiero finał to brawa na czterysta par rąk. Pani Profesor, dziękujemy!
Relacja: Jacek Drobnik - mąż Eli, tata Jasia i Hani.
Konferencji można posłuchać pobierając plik ze strony szkoły:
http://www.plomien.edu.pl/images/materialy/52.mp3
Źródło: Węgielek
Człowiek wychowany jest świadomy swego boskiego rodowodu, genealogia Divina, i wie, że nie sama rodzina daje życie, lecz każdego człowieka stwarza sam Bóg, dzieląc się swą stwórczą mocą z ojcem i matką. Ludzie przekazują dzieciom ciało. Ciało zaś jest sanktuarium, do którego ma prawo Stwórca oraz ten spośród ludzi, którego kobieta dostała od Boga, czyli jej małżonek. Ciało jest stworzone do rodzenia, a prawo do jego użycia w tym celu mają rodzice. Tak realizują plan miłości zamierzony przez Stwórcę. Jeżeli miłość małżeńska ma oddać człowieka całego współmałżonkowi, to może się to stać raz. Ten dar siebie samego (nie z siebie samego) implikuje dziewictwo.
Dzisiaj dziewictwo, czystość, jest najbardziej zagrożonym spośród Bożych darów. Współcześnie wielu ludzi zatrzymuje się na kultywowaniu i podziwianiu ciała, co nie prowadzi jednak do szczęścia, a to wskutek choćby faktu niszczenia, starzenia się ciała. Szczęście na ziemi, szczęście w wierze osiąga tylko para, która cały czas żyje Bogiem. Małżonkowie winni się darzyć miłością oblubieńczą, która nie stawia pytania: za co kocham?, ale dlaczego kocham?
Jak zatem wychowywać?
- nauczyć chłopca szacunku wobec wszystkich kobiet, co należy rozumieć jako szacunek okazywany, zależnie od wieku, jak matce, siostrze lub córce.
- wychowywać w tożsamości, czyli w patriotyzmie. Historia Polski jest, jak powiedziała Pani Profesor, wyjątkowa na tle krajów Europy.
- wychowywać przekazując własnym przykładem wzorzec osobowy ojca i matki, pod względem ich ról w rodzinie i wraz z obrazem ich małżeńskiej miłości.
- wychowanie szkolne i rodzinne winno uwzględniać różnice poznawcze i emocjonalne między chłopcami i dziewczętami.
Dlatego tak cenna jest edukacja zróżnicowana.
Pasjonuje nas wychowanie, leży nam na sercu i napędza nas do ciągłej pracy. Dlatego te słowa Pani Profesor spływały na nas jak balsam, jak błogosławieństwo, jak zachęta i nagroda zarazem. Na auli całkowita cisza. Dopiero finał to brawa na czterysta par rąk. Pani Profesor, dziękujemy!
Relacja: Jacek Drobnik - mąż Eli, tata Jasia i Hani.
Konferencji można posłuchać pobierając plik ze strony szkoły:
http://www.plomien.edu.pl/images/materialy/52.mp3
Źródło: Węgielek
Subskrybuj:
Posty (Atom)