Szansę na „Budapeszt w Warszawie” najprawdopodobniej zaprzepaściliśmy bezpowrotnie w 2005 roku.
Zapowiedź/przekonanie prezesa PiS, że nadejdzie kiedyś dzień, gdy w „Warszawie będziemy mieli Budapeszt” była oczywistym nawiązaniem do sukcesu węgierskiej prawicy skupionej w partii Fidesz premiera Victora Orbána. Odkąd przejął pełnię władzy na Węgrzech w 2010 roku (najpierw miażdżące zwycięstwo w wyborach parlamentarnych, a następnie w samorządowych) zaczął z determinacją chyba nieznaną w Europie reformować kraj i sprzątać po fatalnej polityce lewicowych poprzedników, którzy doprowadzili Węgry na skraj zapaści gospodarczej. Zapowiedź Kaczyńskiego jest zatem deklaracją ideową – bliskie jest nam to, co robi Orbán – i wyznaniem wiary zarazem – nam też się kiedyś uda. Odwołanie do Orbána jest tym bardziej czytelne, że i obecny lider węgierskiej prawicy, po serii porażek, był już praktycznie skazany przez publicystów na polityczną emeryturę. Tymczasem nie tylko przejął stery w kraju, ale też rozpoczął niespotykaną w dzisiejszej ospałej i bezideowej republice sondażowej zwanej Unią Europejską przebudowę państwa. I pewnie zapłaci za to w kolejnych wyborach utratą władzy, choć społeczeństwo za kilka lat będzie mu wdzięczne za reformy. Standard: konsekwentni reformatorzy rzadko zostają na drugą kadencję.
...
Więcej na: Gość
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz